14/X/01

Rodowody umysłowe

Bawił mnie ongiś pomysł, by napisać opowiadanko, ani długie, ani krótkie, tak na 10 stron – i poprzedzić je dedykacją dla wszystkich osób, który wpłynęły w jakiś sposób na mój rozwój. 1)  Dedykacja miałaby 190 stron, bo wyliczyłbym wszystkie postacie, dobre i złe, znane mi osobiście czy też nie, z współczesności czy z zamierzchłej przeszłości, z rzeczywistości czy ze świata literatury, które pojawiły się w moim życiu. Zmieściłoby się koło 20 tysięcy osób, co z grubsza opisywałoby moje zadłużenia umysłowe.

Różnica między Markiem a mną jest ta, że ja miałem pomysł, a on miał pomysł i go zrealizował. I parę podanych przez niego imion pojawiłoby się na mojej liście. Nu, ładno, parień … Dzięki Tobie mogę w dalszym ciągu żyć bez realizowania pomysłu, bo już jest zrealizowany. Przejdźmy do następnego projektu, który żyje jedynie w mej głowie.

1)  Tak, kochanieńki, o Tobie też bym nie zapomniał.


Dobre uczynki

Kiedyś tam robiłem rachunek dobrych i złych uczynków z mego życia (mówię o bzdurkach, bo te naprawdę złe uczynki wciepuje się tak głęboko w podświadomość, że w praktyce można powiedzieć, iż one nie istnieją) i rozbawiło mnie odkrycie, że zawsze dobrze wychodziłem na tym że zrobiłem coś dobrego albo zaniechałem zrobienia czegoś złego – tyle że to „dobre wychodzenie” miało aspekty zupełnie przeze mnie nieprzewidywane.

Dwa przykłady dla wyjaśnienia. Gdy miałem z 12 lat ujrzałem w sąsiedztwie jakieś dwie panie co się borykały z jakąś ciężką walizą. Jako że byłem napełniony ideałami z Sienkiewicza i Londona, zbliżyłem się i zaoferowałem pomoc. Gdzieś 500m dalej postawiłem walizę przy jakiejś bramie, gdzie te panie wchodziły i już odchodziłem niesłychanie dumny z siebie, że ta waliza nie zmogła mnie i mogę udać się na wyprawy arktyczne, gdy jedna z pań zaoferowała mi jakiś banknot. Wygłosiłem jakąś krótką i szlachetną mowę na temat ludzi, co powinni sobie pomagać i że to nie dla pieniędzy i odszedłem jeszcze dumniejszy z siebie, prawie fluktuując jak balon.

No i gdzie tu ta moja nagroda za dobre zachowanie się, skoro banknot został u owej pani? Ano, rzecz w tym, że te panie być może już nie bawią na tym świecie a ja do dziś pamiętam, że komuś kiedyś tam pomogłem, co poprawia mi do dziś moją globalną auto-wycenę.

Drugi wypadek był przyniósł mi korzyści bardziej doraźne. Bodaj w dziesiątej klasie, po 6 miesiącach ćwiczeń kulturystycznych, czułem się dość pewny siebie w stosunkach z różnymi kolegami – awanturnikami i zabijakami. Gdy jeden z nich coś mi tam dojadł postanowiłem ustawić go na swoim miejscu, ale że musiałem gonić do domu, postanowiłem obić go następnego dnia. Ale wieczorem przemyślałem sprawę i uznałem, że z moimi nowymi mięśniowymi możliwościami było by nieuczciwe masakrowanie chłopaka. Postanowiłem wybaczyć mu i następnego dnia zaproponowałem mu jakiś godny układ o częściowej przyjaźni i współpracy, który on chętnie przyjął.

A po jeszcze jednym dniu usłyszałem w radio, że ten mój kolega, który w tajemnicy przed wszystkimi ćwiczył w jakimś klubie boks, właśnie poprzedniej nocy wygrał wojewódzkie mistrzostwa juniorów w jakiejś niewielkiej wadze. Oczywiście to nie rozwiązywało wszystkiego, bo oprócz owej kulturystyki ja też ćwiczyłem sobie w ukryciu jakieś mało pokojowe sporciki, ale z pewnością przykładowe ukaranie awanturnika było by dużo bardziej skomplikowane niż mi się to na początku mogło wydawać.


Pochwała zapóźnienia

Floripa, 2/VI/02

W artykule z wczorajszej „Rzeczpospolitej” „Czego chciałbym się dowiedzieć z teczek bezpieki” warszawski historyk Marcin Kula rozmyśla o zawartości archiwów tajnej policji PRL. Seria jego pytań „co było i jak było” przywodzi mnie do oczywistej refleksji: mając tak wiele danych nigdy nie dowiemy się większości rzeczy. Potop nijakości. Trzeba by setek sprawnych, dobrze wykształconych i uczciwych historyków pracujących przez lata, by dokonać analizy a potem syntezy. Badania kosztują. Ubogie społeczeństwa nie płacą, by zaspokoić ciekawość, szczególnie, że z czasem „zmniejszały się nienawiść i dystans w stosunku do policji politycznej – jak w ogóle per saldo malała nienawiść do PZPR”.   Nie ma motywacji ekonomicznej, zanikła motywacja uczuciowa.

Więc jeśli on, profesor Uniwersytetu, ze sławnym nazwiskiem, z kontaktami i z dostępem do materiałów, może jedynie zasygnalizować: „Chętnie dowiedziałbym się…” to co może uczynić „normalny” obywatel? Forrest Gump zasyła pozdrowienia.

Chyba tylko prosić: nie palcie. Nie wywalajcie na makulaturę. Przyjdą lepsze skanery, pojawi się fundusz na badania. To może potrwać, ale ważne, by zachować szansę na dostanie odpowiedzi. „Dowiemy się kiedyś” nie brzmi dobrze, ale „nigdy się nie dowiemy” brzmi tragicznie. I złowrogo. Kraj rozkochany w stawianiu pomników dla swej minionej świetności powinien znaleźć dobrą wolę i uczciwość dla zachowania pomnika swojej niczemności i niegodziwości.

Jedna z końcowych uwag prof.Kuli przypomniała mi rozmowę z lat 70-tych z pewnym studentem wrocławskiej zaocznej matematyki. Owa uwaga to westnienie ulgi, do którego wszyscy mogliśmy przyłączyć się: „Niedobrze się robi na myśl, jak wyglądałby nasz los, gdyby komputery pojawiły się wcześniej. Już co najmniej drugi raz człowiek mógł być szczęśliwy, że wynalazek się opóźnił. Za pierwszym razem było to spóźnienie bomby atomowej.” Co do bomby atomowej to podejrzewam, że i tak pojawiła się o wiele wieków za wcześnie, ale wyobrazić sobie skomputerowanego Jagodę, Berię czy Bermana to zaiste zły sen.

Ów student był milicjantem. Zazwyczaj był uprzejmy lecz małomówny. Był niezgorszym studentem, ale wiedział, że jako milicjant mógłby usłyszeć w naszym środowisku wiele rzeczy nieco niestrawnych dla niego i wolał nie otwierać flanki na ataki matematyków o niewyparzonych gębach. Ale pewnego dnia pojawił się widocznie znużony i zażenowany swoim opóźnieniem. Był dość rozmowny. Natychmiast wczułem się w jego stan – gdy pewnego razu spędziłem dwie kolejne noce bez chwili snu, trzeciego dnia nie kontrolowałem mojego języka. „File in, file out” określiłbym to dzisiaj. W istocie, z niedospania był na granicy wytrzymałości. Podejrzewam, że utrzymywał się na powierzchni dzięki narkotykom, które u nich nazywano „lekarstwami”. Problem był z wampirem gdzieś spod Katowic czy Gliwic. Unikał śledzącej go milicji tak sprawnie, że zaczęto podejrzewać, że to ktoś z wewnątrz był sprawcą owej serii gwałtów i mordów. (Jeśli dobrze pamiętam, złapany w końcu sprawca był lekarzem sądowym.) Nie ufając górnośląskiej milicji ściągano zewsząd posiłki – z Opola, z Wrocławia – ale po nocnych wachtach ci ludzie wracali do normalnej pracy. Co się naspali w pociągu to było ich odpoczynkiem.

Posadziłem go w fotelu, podsunąłem szklankę z kawą i słuchałem. Wiele z tego zapamiętałem do dziś, ale teraz chcę odtworzyć co mówił o swoich studiach. Posłano go na matematykę, by poszedł po drugim roku na sekcję informatyczną. Konieczność skomputeryzowania zasobów ich informacji była oczywista i człowiek z bezradnością zwierzał się: „no niech pan powie, co my możemy zrobić jeśli mamy rozsiane po Kraju 16 milionów fiszek bez jakiejkolwiek organizacji ich zawartości?” Komputery były ich nadzieją.

Po rozmowie poczułem się znacznie lepiej, wiedziałem, że nigdy nie skupią w jednej teczce tych rozrzuconych w czasie i przestrzeni notatek o mnie, gryzmolonych w milicyjnych zeszytach. Rozumiałem ból mego rozmówcy, ale rozumiałem bez współczucia.

Zabawne. 16 milionów fiszek. Małe piwo. Przecież 100 lat National Geographic wtłamsili w parę DVD. Z dyskiem na 40 Gb mógłbym podjąć się obróbki ćwierci tych zasobów pod Linuxem. Ale stanowczo wolę patrzeć na pliki z liczbami pseudo-pierwszymi Lucasa. Przynajmniej nie doprowadzają do depresji i zwątpienia w charakter bliźnich.


Kapitał, ja i wielomiany

Mając szesnaście lat przeczytałem cały pierwszy tom „Kapitału” i uznałem się za komunistę. Gdy miałem szesnaście i pół zaczęło mi wydawać się dziwne, że wszystkie wzorki stamtąd były (mówiąc moim dzisiejszym językiem) linearne. A że to mniej-więcej wtedy używając płyt i BBC nauczyłem się porządnego angielskiego i zacząłem słuchać mnóstwa rzeczy po angielsku (które oczywiście nie były zagłuszane1) i coraz lepiej składało mi się do kupy to, co słyszałem w najróżniejszych miejscach, no to zacząłem lekko zmieniać poglądy. Nie byłem wówczas nic a nic naiwny i nawet dość sensownie wyobrażałem sobie jak wyglądały złe strony Zachodu (choć dziś jest mi bardziej jasnym, że strach przed bezrobociem może rozwalić psychicznie nawet dużych i silnych ludzi; nigdy mi ono nie zagroziło, ale widzę jak to działa...).

Moja filozofia – sformułowana przed dojściem do osiemnastki – daje się wybronić i dziś. Utrzymywałem, że robić co się chce nie da się nigdzie, tak z powodu praw fizyki jak i praw społecznych; mówić co się chce to się daje w niewielu miejscach na świecie – głównie w świecie anglosaskim i skandynawskim, ale i tam nie każdemu i nie do przesady; ale jeśli w jakimś miejscu nie może się myśleć co się chce, dla siebie samego, na własny użytek – bo kacapy próbują ci wejść do twojego mózgu – to lepiej wybywać stamtąd jak najszybciej.

A co do tych zależności proporcjonalnych i odwrotnie proporcjonalnych u Marksa, to kończąc matematykę wyczytałem gdzieś jak to było2: biedactwo z Karolka, nigdy nie zdołał pojąć procesu przejścia do granicy, więc nawet wielomiany drugiego stopnia musiały mu się widzieć zdrowo podejrzanymi...

...zagłuszane 1) W tzw. „komunizmie” istniał pewien dziwny rytuał „zagłuszania” i historycy nie dochodzą do zgody co do jego sensu i celu ; rozpowszechniona teoria utrzymuje, że zagłuszanie pruskiego i amerykańskiego gadania skłaniało posiadaczy odbiorników radiofonicznych do czynnego oddawania się muzyce i szachom.

...jak to było 2): Jeśli dobrze pamiętam, to Dür przypisywał Marksowi wyznania na ten temat w listach do Fryderyka Engelsa jako wstawki między kolejnymi prośbami o pomoc finansową. Nie sprawdziłem tego, jakoś mi dziś niesporo do czytania Marksa, Engelsa czy Düra...