Andrzej Solecki

Mój mizerny utarg

I moja nędzna chałupa. Moja chuda żona. I moje dwie wrzaskliwe córki. Mój rosnący brzuch. I rzednące włosy. Wszystko jest tu takie beznadziejne. Wszystko.

Nic tu się nie dzieje. Smutek i nuda. I kłótliwi sąsiedzi. Umieją tylko złorzeczyć i jęczeć. Mam dość ich swarów. Zbieranina niewydarzonych filozofów. Ani porozmawiać z kimś. Ani pójść gdziekolwiek. Wszędzie kurz i hałas. A za miastem piasek. Piasek i glina.

Miasto. Jakie tam miasto. Kupa lepianek. Mówiono mi o miastach. Potężne. Sławne. Gdzie nam do nich. Za nic mają tę prowincję. Kto by spamiętał jej imię. Bo i co tu jest. Tylko targ. I paru uczonych głupców.

Żadnej radości. Nawet w domu. Żeby chociaż mieć syna. Ale gdzie tam. Dwie córki. I brzydnąca żona. I ja się starzeję. Prawie dwadzieścia siedem lat. Za późno na cokolwiek.

I do śmierci to samo. Nic się tu nie zmieni. Upał i piasek. I próżne gadanie. A mogło być inaczej. Mogłem wyjechać. Jak inni. Albo pójść na służbę. Choćby do prokuratora. Chodziłbym z bronią. Nic bym nie robił. A potem może awans.

Miałbym dobrze u niego. Ten Valerius Gratus wcale łagodny. Nie. Jaki tam Gratus. Upał miesza mi myśli. Już blisko rok jak odszedł. Teraz jest Poncjusz Piłat. No to co. Jaka różnica. Piłat czy nie Piłat. Całkiem bez znaczenia. Tu nic nie ma znaczenia.