Wiatraczek

Andrzej Solecki

Wrocław, 1971

To „nie pójdę” powiedziałem bardzo spokojnie, ale od razu zrobiło się cicho. Słyszałem jak ktoś odstawia butelkę z mlekiem na linotyp. Patrzałem na brudne okno i piłem mleko. Jak gdyby nigdy nic.

- Chłopczyk, ja powiedziałem: skoczysz po flaszkę, nie?

- A ja, panie majstrze, powiedziałem: nie pójdę.

- Co, nóżki ci w dupkę wrosły?

- Moja sprawa.

Serce mi skakało, ale ręce nie drżały. Poczułem, że majster podchodzi. Podniosłem butelkę do ust.

- Ciebie, synuś, wiatraczek jeszcze nie pierdolnął?

- Znam przepisy BHP i uważam.

Najpierw zarechotał majster, potem ryknęli inni. Edek też.

- Więc nie pierdolnął cię jeszcze, mówisz? - powtórzył radośnie majster.

Zaterkotał dzwonek. Powoli wstałem i otworzyłem drzwi do hali.

- Coś ty taki szybki do pracy? Przecież nóżki cię bolą. Posiedzisz tu, poczyścisz matryce. Panie Edziu, zastąpisz chorowitego przy wiatraczku? Ale przedtem …

- Już lecę, szefie.

Podchodził do nich, zbierał po dychaczu. Siadłem na miską z naftą. W hali zawarczały maszyny.

 

Edka znałem z bieżni. Kiedyś dał nam w szatni swoje wizytówki na kredowym papierze. Uśmiechał się tajemniczo, a gdy inni wyszli powiedział, że sam je złożył i wydrukował. „Robię na takim wiatraczku. Jak się z majstrem żyje, to można sobie różne cudeńka wystukać.”

Gdzieś trzeba było pracować. Nie miałem wielu znajomych, a Edek kusił. „Razem …” Ciepła hala, po paru latach spore zarobki … Wyczuł jak mnie przekonać. Opowiadał o takich, co jak skończyli naukę przy maszynie to jechali na studia poligraficzne do Związku Radzieckiego. Pieniądze, wyjazdy, ciekawy fach, specjalista potrzebny wszędzie.

Poszedłem. Dyrektor był niesłychanie miły. Ależ słyszał o mnie, cieszy się, że chcę się uczyć, właśnie takich nam potrzeba. Urlopy szkoleniowe, owszem, a w pierwszym roku przyuczenia do zawodu (czyli po prostu pracy) sześćset złotych miesięcznie, później więcej. Oczywiście, na pewno wszystko będzie dobrze. Uścisnął mi serdecznie rękę i kazał złożyć papiery i przyjść piętnastego do pracy.

Wychodząc zajrzałem do hali. Wsłuchiwałem się w szum, który miał otaczać mnie na codzień. Gdy wyszedłem, rozmyślałem o książeczce PKO, o stu dziesięciu procentach normy i o siedzących w hali dziewczynach.

 

Nazwę zawdzięczał rozkraczonym z przodu czterem łapkom. Niski i pękaty, pachnący jak cała hala farbą i olejem stał w najodleglejszym kącie, z dala od porządnych maszyn. On jeden miał jeszcze formę z czcionkami ustawioną pionowo. Gdy łapki odchylały się do przodu, z góry zjeżdżał czarny, lśniący wałek i nakładał na czcionki farbę. Ledwie liznął je, przednia metalowa ścianka chyliła się ku niemu, by przylgnąć do formy i wałek gwałtownie uciekał do góry.

Najruchliwsze jednak były łapki. Ta, co przed chwilą była jeszcze u dołu, skakała w lewo i zatrzymywała się nad równo ułożoną stertą kartek. Szarpnięcie do tyłu i przyssanie kartki. Skok do góry, do przodu - właśnie ten ruch groźny dla nachylonego czola - i papier już leży na metalowej ściance przed formą. Przylgnięcie do formy, żarłoczne chłonięcie tekstu i łapka odrywa zadrukowany papier, ciągnie go w dół, na prawo. Syk ulgi, papier opada nieco krzywo, jazda w dół i chwila odetchnienia. Następne łapki wiernie ją naśladują. Pracowite sapanie, syk, jeszcze, jeszcze, jeszcze, aż do przerwy, a może maleńka awaria, drobne samozepsucie, nie, kończ nakład, wykonaj plan, kraj czeka na ulotki o paszach treściwych …

Staliśmy nad nim godzinami pilnując czy nie udaje, że drukuje. Nie było nudno; można było śpiewać, rozmawiać, czytać … Ale nigdy zbyt długo; wyraźnie lubiał psuć się w nowy, nieznany dotąd sposób. No, i te łapki … Można by było ustawić osłonkę. Podobno za Niemców była, ale kto by zaprzątał sobie głowę osłoną wiatraczka.

Majster wesolutko dowodził, że gdyby gówniarze uważali, nie dostawali by w głowę, przecież nikomu nie stało się nic poważnego, tylko jeden rozcięty łuk brwiowy, a zresztą to taki chrzest na prawdziwego drukarza, u nas wszyscy, no nie, skocz pan panie Edziu.

Postanowiłem nie dać się ochrzcić.

 

Stałem przy wiatraczku i czytałem, gdy usłyszałem z tyłu głos Edzia.

- A co ty zakuwasz?

Nie odwracając się pokazałem okładkę.

- „Poligrafia”? Skądżeś to wytrzasnął?

- Z tej biblioteki w sekretariacie.

- Nie wiedziałem, że tam są takie cuda. To co, będzie z ciebie wielki drukarz?

- Bo co? Masz mi za złe, że nie jestem pan Edzio?

Zawahał się. Skrzywił się trochę.

- Nie masz osiemnastu lat.

- A mój dziadek nie ma osiemdziesięciu, i co z tego? - roześmiałem się, ale poczułem, że Edek ma jakąś nieprzyjemną wiadomość. - No, strzelaj. O co chodzi?

- Słyszałem jak mówili w księgowości, że wy trzej będziecie dostawać po dwieście złotych. Wiesz, jest jakiś przepis, że nieletni mają tyle dostawać.

- Co za cholera? Czy ja pracuję inaczej niż ty?

- Mi to mówisz? Oni tak robią, bo im na was nie zależy. Ty jesteś honorny, pójdziesz sobie, a tamci dwaj zostaną za te dwieście złotych. Chciałem, żebyś wiedział zanim majster ci powie. Głupio mi, bo to ja wrobiłem cię w taką historię, no ale skąd miałem wiedzieć? No, bywaj.

Patrzyłem na wiatraczek i liczyłem. Za mało lat na sześćset złotych, ale w sam raz na ganianie po wódkę. Dyrektor na pewno znał ten przepis, ale co ja mu powiem? Uda, że nie wiedział, albo będzie wpierał, że mi mówił o tym. A ja tym synom chciałem założyć socjalistyczną brygadę ZMS-u. Dwieście złotych. Godzina roboty przy wiatraczku czy przy matrycach - złoty i pięć groszy, trzy godziny pracy na obiad w barze mlecznym …

Rąbnął mnie jak wszyscy diabli. Złapałem się za głowę, książka upadła. Prosto w lewą skroń. Zakryłem prawe oko. Widziałem na lewe. Nic się nie stało, po prostu boli i płynie krew. Rozejrzałem się - stali przy swoich maszynach tyłem do mnie. Nikt nie zauważył. Podniosłem książkę, zakrwawiłem palcami okładkę. Wiatraczek chodził, obojętny i pracowity.

Od drzwi usłyszałem śpiew majstra. Wydawało mi się, że to kilometr stąd. Przystanął.

- Co, chłoptaś, jeszcze wiatraczek nie pieprznął cię?

Odwróciłem się. Czułem jak krew spływa mi po policzku. Myślałem różne złe rzeczy i widziałem jego oczy. Zielonkawe, potem siniejące, oddalały się i przybliżały. Długo widzieliśmy nasze oczy. Zaczął mrugać. Zaklął. Wyłączył wiatraczek, wziął o obie ręce ostatnią ulotkę i skubiąc ją mruczał coś jakby: „cholera, osłonkę trzeba będzie zrobić, taką osłonkę, no, taką osłonkę u góry”.