IV

 

kwiecień 1940 – czerwiec 1940

 

Dni stały się dłuższe, coraz cieplejsze. Topniał śnieg, rozlał Styr, a potem wrócił do swego koryta. Zaczęły się prace w ogródkach, w powietrzu unosił się zapach parującej ziemi. Przyszła wiosna.

9 kwietnia Niemcy napadły na Danię i Norwegię.

Tego dnia, a właściwie w nocy z dziewiątego na dziesiąty rozegrały się w Łucku – a jak można było sądzić, nie tylko w Łucku – wydarzenia, które głęboko wstrząsnęły świadomością ludzi. Nie wiadomo kiedy, być może późnym wieczorem, a może nocą, w pewnej odległości od stacji kolejowej stanął ogromnej długości pociąg towarowy. W nocy, pod osłoną ciemności, wyruszyły do miasta samochodami ciężarowymi grupy operacyjne, złożone z milicjantów i cywilów. Sprawność i szybkość ich działania wskazywały na to, że cała akcja była zawczasu dobrze przemyślana i zorganizowana. Te grupy miały przygotowane spisy osób, które objęła branka. Uderzono przede wszystkim w byłych policjantów i ich rodziny, w rodziny polskich oficerów (sami oficerowie już dawno siedzieli w niemieckiej lub sowieckiej niewoli), w byłych urzędników państwowych i ich rodziny itp. Ludzi wyciągano z domów, dając im niewiele czasu na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Potem odwożono ich za stację kolejową i ładowano do owego towarowego pociągu.

Wcześnie z rana ktoś zapukał do naszego mieszkania. Przybiegła zdyszana i przerażona sąsiadka gospodyni wujka Samka. Wujek wraz z synem, uczniem, mieszkał u żony policjanta. Gospodarz znikł z domu jeszcze podczas wojny, czy też od razu po przyjściu Armii Czerwonej. Dokładnie nie wiedzieliśmy, bo o tych sprawach ludzie rozmawiali niechętnie. Została pani policjantowa z dziećmi. Marnie się jej wiodło, więc wynajęła pokój krewnym Samka. Tej nocy przyszli po rodzinę policjanta, a przy sposobności zabrali i sublokatorów. Sąsiadka twierdziła, że Samek, być może, jest w stanie uratować swoich krewnych, którzy zostali przecież wzięci zupełnie przypadkowo.

Samek ubrał się błyskawicznie i pobiegł na dworzec. Tam nie było z kim o tej sprawie rozmawiać. Udał się do Rembazy, wziął zaświadczenie, że jest pracownikiem i wybitnym specjalistą w swej dziedzinie, oraz że ma takich to a takich krewnych mieszkających u takiej to osoby jako sublokatorzy. Z tym pobiegł na stację, szukając kogoś kompetentnego, z kim można by się porozumieć. Było to sprawą trudną, w końcu jednak dotarł do komendanta eszelonu. Pobiegli po torach i po długich poszukiwaniach znaleźli właściwy wagon; na rozkaz komendanta wujek z synem zostali zwolnieni. Wymagało to potem załatwienia jakichś formalności, ale wszystko skończyło się dobrze. Na razie.

Od Samka dowiedzieliśmy się o rozmiarach akcji, o ludziach zamkniętych jak bydło w wagonach towarowych, o wartach stojących wzdłuż torów. Z trudem mieściło się to w głowie. Podobno nie była to pierwsza wywózka z Łucka, tylko skala tym razem była większa i po raz pierwszy zetknęliśmy się z nią bezpośrednio. Może tylko dlatego w ogóle dowiedzieliśmy się o tych akcjach? Bo wiedzieli w Łucku nie wszyscy. Gazety przecież o takich sprawach nie pisały, a świadkowie na ogół milczeli. Działał już strach.

 

Dania została zajęta błyskawicznie. Niemiecki oddział, który wysiadł z zakotwiczonego w porcie statku z węglem, przemaszerował do pałacu królewskiego. I to była cała wojna. Norwegia walczyła. Prasa radziecka zachłystywała się z zachwytu nad zwycięstwami Wehrmachtu. Napad na Norwegię skomentowano tak (cytuję z pamięci, ale jestem przekonany, że niemal dosłownie): „W odpowiedzi na brutalne naruszenie przez Anglię neutralności Norwegii niemiecka armia była zmuszona wkroczyć do tego kraju”.

 

Któregoś dnia po południu ktoś zapukał do naszego domu. Słychać było szczekanie pieska państwa Dobczaków i donośny głos głuchawej Domki, wyrzucającej najwidoczniej kogoś za drzwi. Ten ktoś widać jednak się nie poddawał. Wyszliśmy zobaczyć, co się dzieje. W korytarzu stał żebrak, typowy włóczęga w zniszczonej odzieży, o wychudłej, zmizerowanej twarzy.

– Państwo mnie nie poznają? Jestem Blaszko.

Tak, to był Blaszko, a właściwie cień Blaszki w resztkach palta, ubrania i obuwia z czasów, gdy wieszał na „Nadrii” kartkę z napisem „Ludziom wstęp wzbroniony”.

Poczęstowano go obiadem. Jadł łapczywie i zgadzał się na każdą dolewkę czy dokładkę. Potem zaczął opowiadać.

Zwerbowanych do pracy wywieziono do jednej z republik nadwołżańskich, gdzie mieli pracować przy wyrębie lasu. Praca była niezwykle ciężka, mrozy okrutne. Byli, jak na tamte warunki, nieodpowiednio ubrani i obuci. Zarobki były niewysokie, ale i tak nie zarabiali nawet tego, co przewidywała umowa, bo nie wyrabiali normy. Byli to na ogół inteligenci, ludzie którzy nigdy nie pracowali fizycznie, do tego w tak ciężkich warunkach. Na początku w ośmiu wyrabiali jedną normę! Potem zaczęło im iść lepiej, ale do normy wciąż było daleko. Besztano ich, wyśmiewano, posądzano o sabotaż. Z zazdrością patrzyli na miejscowych, Rosjan i Tatarów, którzy nie tylko potrafili wykonać normę, ale jeszcze ją przekroczyć. Rzeczywiście, pracowali bez porównania lepiej, byli to zawodowcy, ludzie silni, przyzwyczajeni do klimatu i warunków. Mieli własny, znacznie lepszy sprzęt. Ale nie tylko stąd brały się ich sukcesy. Mieli znajomości z brygadzistami, byli w sitwie z naczalstwem, znali sposoby wykazania się wyższym urobkiem niż faktyczny.

Z czasem i nasi nauczyli się szachrować i stawiać, komu trzeba, pół litra. Zaczęli wyrabiać normę, co prawda nie wszyscy. Niewiele to jednak zmieniło w ich położeniu. Nie było co kupić w kompletnie pustych sklepach. Nagie półki. Nic, dosłownie nic. Nawet z chlebem były stałe trudności. Jeśli coś „rzucono” do sklepów, tworzyły się ogromne kolejki i miejscowi mieli zawsze większą szansę kupienia. Polacy byli stale głodni, odzież niszczyła się. Jedynie wódki było pod dostatkiem. Tego towaru nigdy nie brakowało. Toteż pijaństwo kwitło. Miejscowi pili na umór. Przed robotą, w czasie pracy i po pracy. Pędzili też samogon, co było oficjalnie surowo zabronione, ale na co władze patrzyły przez palce.

Jest to tylko niewielka część tego, co nam Blaszko opowiedział, a opowiadał długo. Nie wytrzymał tego wszystkiego, uciekł z lasu, jakoś dojechał do starej granicy, wciąż jeszcze pilnowanej i to bardzo czujnie, i przekroczył ją, narażając się na duże niebezpieczeństwo. Miał już dość kraju zwycięskiego socjalizmu i postanowił dostać się do Warszawy.

Gdy odszedł, długo jeszcze siedzieliśmy, omawiając – wręcz przetrawiając wszystko, słowo po słowie. To był dla nas z Ryśkiem nowy wstrząs. Jak to jest naprawdę? No bo z jednej strony gazety pełne optymizmu, zdjęć roześmianych górników i traktorzystek, opisy szczęśliwego życia, a z drugiej opowieść Blaszki. Z jednej strony artykuły i książki o nowym, sowieckim człowieku, politycznie uświadomionym budowniczym nowego społeczeństwa komunistycznego, a z drugiej zalewający robaka drwale, cwaniacy kombinujący z przełożonymi, alkoholicy oszukujący władzę radziecką. Na podstawie naszych kontaktów z przyjezdnymi stamtąd zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę z tego, że jest tam nie najlepiej, że może tu i ówdzie panuje niedostatek, że bajką jest ich wieczne „jest' mnogo”. Ale żeby aż tak? Nie pasowało to nam do przodującej teorii, do jedynie słusznego naukowego światopoglądu, do przeczytanych książek także polskich i zachodnich pisarzy i dziennikarzy. Czyżby kłamali Egon Erwin Kisch, Wanda Kragen, Melchior Wańkowicz i wielu, wielu innych? Nie wiedzieliśmy wtedy, że już za Katarzyny II Rosja zasłynęła wsiami potiomkinowskimi, że cudzoziemcom można pokazać tylko to, co pokazać się chce, zwłaszcza, jeśli ci cudzoziemcy sami chcą być oszukiwani. A już zupełnie nie rozumieliśmy, że można wypisywać w prasie rzeczy nie mające nic wspólnego z istniejącym stanem faktycznym, że czytający prasę ludzie, doskonale wiedząc co się dzieje, nie będą tych kłamstw dezawuowali, ba, będą je powtarzali udając, że święcie w nie wierzą.

Po długiej dyskusji doszliśmy do pewnych wniosków, które streścić można tak: w ZSRR życie jest niełatwe, ale to nic dziwnego, bo kraj ten forsownie się uprzemysławia i zapewne szykuje się do wojny, która jest bardzo prawdopodobna. Blaszko dostał się do wyjątkowo biednej miejscowości. Źle pracował, co pogłębiało jego trudności. Wszystko złe, co widział i co go spotkało, uogólnił na cały kraj. Pod wpływem własnych przeżyć, a także aby usprawiedliwić siebie, że nie sprostał próbie, zagęścił mocno farby i do faktów prawdziwych dodał trochę zmyślonych.

Tak oto dokonaliśmy znamiennej wolty myślowej. Nie negując w zasadzie faktów interpretowaliśmy je w ten sposób, że przestały przeczyć teorii, chociaż naprawdę jej przeczyły. Postąpiliśmy więc jak Hegel. Gdy mówiono mu, że fakty przeczą jego teorii, odpowiadał, że tym gorzej dla faktów. Byliśmy o krok od orwellowskiego doublethink – dwójmyślenia. Widocznie, aby uwierzyć w pewne sprawy, nawet niewątpliwe, trzeba je samemu przeżyć. Czy nie to właśnie jest przyczyną ślepoty wielu intelektualistów na Zachodzie, że niczego z tego, o czym my tak dobrze wiemy, nie przeżyli na własnej skórze? Może właśnie tak jest, chociaż należy się temu raczej dziwić. Bo od czasów, o których tu piszę, minęło już przeszło czterdzieści lat i świat wie dziś o ZSRR, o komunizmie nieporównanie więcej niż wtedy.

*

Nie pamiętam, kiedy rozpoczęła się na Ukrainie Zachodniej paszportyzacja, w każdym razie w kwietniu 1940 roku nabrała już znacznego rozmachu. Był to dla mieszkańców tych ziem, a tym bardziej uchodźców, nie lada problem. Uważano bowiem powszechnie i niewątpliwie słusznie, że wzięcie sowieckiego dowodu osobistego jest równoznaczne z przyjęciem sowieckiego obywatelstwa. Dla rdzennych mieszkańców owych zagarniętych terenów kwestia ta, mimo niewątpliwie przygnębiającego aspektu psychologicznego – zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi narodowości polskiej – właściwie znaczenia nie miała, bowiem Rosjanie uznawali prawo ziemi, a nie prawo opcji. Ich los był więc niejako zdeterminowany. My zaś byliśmy przybyszami z zewnątrz i nie wiedzieliśmy, jak przyjęcie sowieckiego obywatelstwa odbije się kiedyś na możliwości powrotu do Polski. Dołączał się jeszcze jeden ważny problem. Miejscowi otrzymali na ogół dowód osobisty „czysty”, tzn. bez żadnych adnotacji. Bieżeńcom zaś wpisywano tzw. paragraf jedenasty. Przypuszczaliśmy, że taki paragraf otrzymują w ZSRR niebłagonadiożni. Wreszcie wyjaśniło się, że osoby mające „jedenastkę” nie miały prawa mieszkania w stolicach republik, miastach obwodowych (odpowiednik naszych wojewódzkich) i pewnych innych (zamkniętych, wydzielonych etc.) oraz w odległości mniejszej niż sto kilometrów od granicy. Dla uczniów, którzy osiedli i pracowali np. we Lwowie, Białymstoku, Łucku itd. była to sprawa bardzo poważna – co miał np. robić ktoś, kto pracował na Uniwersytecie Lwowskim?

Rysiek, mający rodzinę w Łucku, skłonny był poddać się paszportyzacji. Sewek i ja postanowiliśmy czekać na rozwój wydarzeń. Samek, głównie pod wpływem wujka, był przeciwny wzięciu dowodu.

 

Od początku marca poczta przyjmowała listy do Generalnego Gubernatorstwa. Napisaliśmy więc do naszych rodziców, ale odpowiedzi wciąż nie było. Dostałem natomiast list od Mietka. Zamierzał się ożenić z nauczycielką ze Stanicy Krymskiej, młodziutką wdową po lejtnancie, który zginął w Finlandii. Jakoż wkrótce doszło do ślubu, a niewiele później do rozwodu.

Otrzymałem też list ze Lwowa, od mego kuzyna Jóźka. Pisał, że jego siostra Mirka przeszła zimą granicę i zamieszkała w Ostrogu nad Horyniem, u ich ojca. Napisałem do niej i wkrótce otrzymałem odpowiedź. Mirka była szczęśliwa, że odnaleźliśmy się, zapraszała mnie do przeniesienia się na stałe do Ostroga. Do listu dołączył kilka ciepłych słów jej ojciec. Postanowiłem wyjechać do nich w pierwszych dniach maja.

30 kwietnia obchodziłem moje dwudzieste pierwsze urodziny. Z tej okazji urządziliśmy niewielkie przyjęcie. Przyszło kilku naszych znajomych, przeważnie tych z Warszawy. Wszyscy byliśmy smutni – tego dnia Niemcy zajęli Norwegię. Po kilku kieliszkach wina zebrało się nam na wspomnienia. Natrętnie wracał niepokój o rodziców – byłem pewien, że tego dnia myślą tylko o mnie i że ciężko przeżywają naszą rozłąkę.

Pani Dobczakowa popisała się świetnym sernikiem, ale pokrzepił on tylko nasze żołądki, a nie serca. Nastrój oscylował między chandrą a nostalgią i tylko pan Dobczak był dobrej myśli, twierdząc, że Francja w ciągu paru miesięcy rozbije Niemcy, a my wrócimy do „Arszawy” (tak nieraz nazywał ni to ironicznie, ni to pogardliwie nasze ojczyste miasto). Atmosfera nieco się ożywiła, gdy zaczęliśmy mówić o różnych „cudach” naszego obecnego życia. Rysiek opowiadał, że do jego magazynu przybył transport brezentowych roboczych rękawic. Niestety, nie można ich było używać, bo wszystkie miały zaszyty wielki palec. Rysiek powiedział swemu szefowi, że to są skutki pracy stachanowskiej, za co mu porządnie zmyli głowę. Według jego szefa to było szkodnictwo, sabotaż ukrytego gdzieś wroga klasowego. Ktoś inny skarżył się, że kupił paczkę igieł, z których żadna nie miała uszka.

Tak przeszły moje pierwsze urodziny na obczyźnie. Parę dni potem wyjechałem do Ostroga, ciepło żegnany przez moich gospodarzy. Na dworzec odprowadzili mnie Rysiek i Sewek.

*

Ostróg jest – a właściwie był w tym czasie, bo nie wiem, jak wygląda dziś – niedużym miasteczkiem, leżącym w odległości kilkunastu kilometrów od kolei. Najbliższa stacja kolejowa nazywała się Ożenin. Piszę „nazywała się”, gdyż dziś nazywa się też Ostróg. Dowiedziałem się o tym w 1968 roku, gdy jechałem z rodziną na Kaukaz. W drodze ze Lwowa do Charkowa przejeżdżaliśmy przez tę stacyjkę i muszę przyznać, że wzruszyłem się, gdy w pewnym momencie zobaczyłem mały baraczek z napisem w dwóch językach: Ostróg – Ostrih.

Z Ożenina do Ostroga podróżowało się bryczkami lub furmankami. Woźniców nazywano bałagułami. Byli to przeważnie starzy Żydzi, prawdziwi poligloci, mówiący biegle w czterech językach: po żydowsku, polsku, rosyjsku i ukraińsku (w trzech ostatnich z odpowiednim akcentem).

Ostróg leżał przed wojną na samej granicy polsko-sowieckiej. W tym czasie, gdy ja w nim mieszkałem, była to już tylko granica wewnętrzna, sowiecko-sowiecka, ale wciąż granica, czujnie strzeżona. Miasteczko spodobało mi się. Malowniczo położone nad Horyniem, zielone, dość czyste, przytulne. Miało swój zabytek, ruiny zamku Ostrogskich z tkwiącymi w murach paroma kulami armatnimi, wystrzelonymi z dział tatarskich.

Powitano mnie serdecznie, a rozmowom nie było końca. Tu jednak powinienem odbyć wycieczkę do czasów wcześniejszych, aby objaśnić, kim byli krewni, u których miałem zamieszkać.

Mój ojciec był najmłodszym, trzynastym dzieckiem swoich rodziców. Jedna z jego sióstr, Karolina, wyszła za mąż za Grzegorza Holcmana, zwanego popularnie Griszą, kresowiaka. Miała z nim dwoje dzieci, Mirkę i Józka. Chorowała na gruźlicę i wcześnie je odumarła. Grisza ożenił się powtórnie i miał z drugiego małżeństwa córeczkę Sonię. Mieszkał stale w Ostrogu, gdzie miał niewielki sklepik. Józiek studiował na Politechnice Warszawskiej. Mirka była przez jakiś czas studentką stołecznego konserwatorium. Studiów nie ukończyła, pracowała potem jako kasjerka. Oboje byli ze mną zżyci jak z rodzonym bratem.

Mirka miała w Warszawie chłopca. Znali się od dzieciństwa. To był mężczyzna jej życia. Miał na imię Beniamin, ale zwano go powszechnie Bombkiem. Znałem go tylko ze zdjęć. Studiował w Paryżu medycynę, a po jej ukończeniu pozostał tam i ożenił się. Mirka nie wyszła za mąż, często go wspominała, opowiadała mi o nim wiele. Krótko przed wojną Bombek rozwiódł się i wrócił do Warszawy. I on tęsknił za Mirką. Mieli się właśnie pobrać, gdy wybuchła wojna. Bombek wyszedł z Warszawy na wezwanie pułkownika Umiastowskiego i dotarł aż do Ostroga. Tam zamieszkał u Griszy i zaczął pracować. Zimą 1939/40 przeszedł granicę, dostał się do Warszawy, ożenił się z Mirką i razem powrócili do Ostroga.

 

Bombek znalazł się po raz pierwszy w Ostrogu kilka dni przed wkroczeniem Armii Czerwonej. 16 września wieczorem spacerował sobie nad Horyniem, gdy wtem zobaczył dwóch dziwnych osobników w szarych płaszczach wojskowych. Zapytali go po rosyjsku, czy w Ostrogu jest dużo wojska polskiego. Bombek uciekł, aż się za nim kurzyło i opowiedział wszystko domownikom. Nazajutrz do miasta weszli Rosjanie. Wojska w Ostrogu nie było, natomiast pewien emerytowany kapitan dowiedziawszy się, co się wydarzyło, włożył galowy mundur oficera polskiego ze wszystkimi odznaczeniami i poszedł witać Rosjan w przekonaniu, że idą na pomoc Polsce. Został natychmiast wzięty do niewoli i wszelki ślad po nim zaginął.

Mirka pracowała w Ostrogu w banku, zaś Bombek w wydziale zdrowia jako lekarz. Był bardzo dobrym wenerologiem. Miał też niemałe wzięcie, między innymi wśród rejonowej elity władzy. Okazało się bowiem, że krętki blade i gonokoki nie są wrażliwe na oficjalną propagandę głoszącą wysoką moralność i wstrzemięźliwość obywateli Kraju Rad oraz całkowity niemal zanik chorób wenerycznych w tym rajskim zakątku Ziemi i atakują ludzi radzieckich nie gorzej niż mieszkańców krajów kapitalistycznych.

Grisza nadal prowadził swój sklepik, co było nie najlepiej widziane przez nowe władze, jego żona gospodarowała w domu, zaś Sonia kończyła właśnie przedostatnią klasę szkoły średniej.

Mieszkaliśmy przez jakiś czas wszyscy razem, potem Bombek wynajął ładnie położone mieszkanko, dokąd przeniósł się z Mirką. Ja przez jakiś czas mieszkałem u państwa Holcmanów, ale większą część czasu spędzałem u moich kuzynów. Potem przeprowadziłem się do nich.

Bywało tam spore grono znajomych, zarówno spośród uchodźców, jak i miejscowych. Bywali także Sowieci. Poznałem szefową Bombka, kierowniczkę wydziału zdrowia rejonu, tęgą, brzydką kobietę nazwiskiem Rozenberg. Bombek nazywał ją madame Rozenberg, oczywiście za plecami. Przed przyjazdem do Ostroga była dyrektorką wytwórni wody sodowej w Sławucie, niedużym mieście położonym blisko Ostroga, po sowieckiej stronie. Ta woda sodowa musiała jej nieźle uderzyć do głowy, była bowiem niesłychanie pewna siebie i apodyktyczna. Nie wiem, jakie miała wykształcenie, ale nie można jej było nazwać nawet ćwierćinteligentką. Pisała z okropnymi błędami, a jej mowa była tak prostacka, że nawet ja, bardzo słabo znający rosyjski, potrafiłem to zauważyć. O medycynie nie miała oczywiście zielonego pojęcia. Do Bombka pisywała urzędowe pisma zaczynające się od słów „Towariszcz toktor”, a kiedy wpadła jej w ręce recepta wystawiona przez niego oczywiście po łacinie, zrugała za pisanie recepty po polsku. Bombek tłumaczył, że nie po polsku, lecz po łacinie. Madame Rozenberg bardzo zdziwiła się, że istnieje taki język i nakazała wystawiać recepty wyłącznie po rosyjsku i ukraińsku.

Zapytałem kiedyś Bombka, jak taka osoba może kierować wydziałem zdrowia. Opowiedział, że właśnie tylko taka może w tych warunkach kierować wydziałem.

– Czy ty myślisz, że do tego trzeba znać medycynę? Tu wystarczy być cwanym, nachalnym i pyskatym. Przecież jej praca polega na dostawaniu dla nas lekarstw, bandaży, środków finansowych i wszystkiego, co nam jest potrzebne. A oprócz tego na ogólnym kierowaniu i zarządzaniu dość dużą instytucją. Do tych spraw ona się świetnie nadaje. Spod ziemi ci wszystko zdobędzie, a jaka operatywna, a jak jej się wszyscy boją! Słuchaj, to jest taka cwaniaczka, że pięciu takich jak ty, wykształconych i inteligentnych, kupi, sprzeda i jeszcze na tym zarobi.

Mąż madame Rozenberg był kierownikiem wydziału wojskowego w komitecie rejonowym partii. Był to skromny, dość sympatyczny człowiek, całkowicie zdominowany przez swą energiczną i władczą małżonkę. W życiu rejonu większej roli nie odgrywał.

Najczęstszym gościem domu był politruk milicji rejonowej, starszy lejtnant Szewczenko. Przychodził zwykle w towarzystwie kierownika wydziału paszportowego, późniejszego sekretarza Komsomołu milicji, lejtnanta Głazkowa. Bombek wyleczył Szewczenkę z jakiegoś tam szankra miękkiego i zdobył tym jego dozgonną wdzięczność i sympatię. Szewczenko był mężczyzną średnich lat z dużą łysą głową i badawczo, chytrze patrzącymi oczami. Nasz politruk lubił wódkę. Mawiał nieraz, że wypić można, ale trzeba wiedzieć ile, z kim, gdzie i kiedy. Widocznie nasze parametry odpowiadały jego wymaganiom. Co prawda Bombek nie był szczególnym zwolennnikiem alkoholu i głowę miał niezbyt mocną.

Lejtnant Głazkow był dońskim Kozakiem, młodym, pięknym mężczyzną, bardzo miłym, uczynnym, serdecznym. Podczas gdy do Szewczenki odnosiliśmy się z pewną rezerwą, Głazkowa bardzo polubiliśmy. Szczególnie polubiła go pewna znajoma Mirki, warszawianka, osoba od niego znacznie starsza, mająca we Lwowie córkę słynącą z bujnego temperamentu. Kiedyś owa znajoma Miry wspomniała, że córka rozwiodła się z drugim mężem i wychodzi za mąż po raz trzeci, ponieważ – jak napisała matce – jest osobą postępową. Pani ta odpisała córce, że jak przyjedzie do Ostroga, zastanie mamę w ramionach dońskiego Kozaka. A list zakończyła słowami: „I która z nas jest bardziej postępowa?”

Nie wytrzymałem i wypaliłem:

– Jeśli tak rozumować, to najbardziej postępowymi są dziewczynki wiadomego zawodu.

Znajoma spojrzała na zegarek, powiedziała, że jest już późno i wyszła. Mirka się rozpłakała i strasznie mnie zbeształa. Miałem nazajutrz przeprosić tę panią, co też uczyniłem. Okazało się, że wcale się nie obraziła, bo ma poczucie humoru, a wyszła, bo było rzeczywiście późno.

 

Bombek przyniósł do domu Historię Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) – krótki kurs w języku polskim. Był to podręcznik, który wszyscy musieli wtedy studiować na różnych kursach, kółkach i wieczorowych uniwersytetach marksizmu-leninizmu. Bombek też musiał, ale nie miał do tego głowy ani czasu. Za to ja szybko uporałem się z książką. Mimo iż nie znałem dobrze historii rewolucji rosyjskiej i historii ZSRR, nie mogłem nie zauważyć, że „dzieło” to zawierało mnóstwo kłamstw i przeinaczeń. Wynikało to choćby z samego braku logiki faktów. Jak bowiem mogli wszyscy niemal liczący się przywódcy partii bolszewickiej i rewolucji październikowej, jak Trocki, Zinowjew, Kamieniew, Bucharin, Tomski, Rykow, Piatakow, Radek i wielu innych być już w czasie rewolucji wrogami ludu i agentami obcych wywiadów? Kto w takim razie zrobił rewolucję, jak mogła zwyciężyć? Z Krótkiego kursu wynikało, że jedynymi porządnymi przywódcami rewolucji byli Lenin, Stalin i – dziwnym trafem – ci wszyscy, którzy zdążyli umrzeć wystarczająco wcześnie, jak Swierdłow, Wołodarski czy Dzierżyński. Oprócz nich jeszcze ci, którzy aktualnie stali u władzy, a więc Mołotow, Woroszyłow, Mikojan, Kalinin i jeszcze kilku. Ale przecież nie odegrali wówczas tej roli, co poprzednio wyliczeni „wrogowie ludu”, bo należeli do pokolenia, które weszło na arenę polityczną w sposób znaczący już w okresie władzy radzieckiej.

 

Tymczasem na froncie zachodnim wydarzenia rozwijały się w sposób gwałtowny i dramatyczny. 10 maja Niemcy napadły na Holandię, Belgię i Luksemburg, rozpoczynając tym samym kampanię przeciwko Francji. Holandia trzymała się dzielnie, ale cóż mogła zrobić wobec miażdżącej przewagi Niemiec. Po pięciodniowej walce skapitulowała. Kierunek ofensywy niemieckiej był oczywisty. Dowództwo hitlerowskie chciało powtórzyć wariant z pierwszej wojny światowej, uderzając na Francję przez Belgię. Było to zupełnie jasne, biorąc pod uwagę, że Francuzi wybudowawszy za ogromne pieniądze znakomitą linię Maginota, nie zatroszczyli się o to, aby przedłużyć ją wzdłuż granicy belgijskiej do morza. Nie odegrały więc te umocnienia w „dziwnej wojnie” roku czterdziestego żadnej roli.

Prasa sowiecka nadal kibicowała z entuzjazmem Niemcom, a my śledziliśmy bieg wydarzeń na Zachodzie ze wzrastającym niepokojem.

 

W tym czasie, gdy na świecie rozgrywały się sprawy wagi historycznej, w Ostrogu życie płynęło cicho i spokojnie, wśród stałych braków żywności i towarów przemysłowych pierwszej potrzeby. Pogłębiało ten stan przenikanie przez starą granicę kołchoźników z okolicznych wsi sowieckich, ba – nawet spod samej Sławuty. Na nic się zdały posterunki graniczne. W kolejkach pojawiali się nędznie ubrani chłopi, wykupywali co się dało i wracali z powrotem do siebie. Szczególnie byli łasi na chleb. Miejscowi notable sowieccy pytani o przyczyny tego zjawiska, sprzecznego z urzędowo głoszonym dobrobytem, jaki panuje w Kraju Rad, odpowiadali, że po tamtej stronie Horynia ziemia jest nieurodzajna. Bardzo się wszyscy temu dziwili, bo po tej stronie rzeki gleba była urodzajna wyjątkowo.

Miał Ostróg i swoje małomiasteczkowe sensacje. Wyrzucono z pracy nauczyciela literatury rosyjskiej Nowickiego, postać bardzo w miasteczku popularną. Był to człowiek dużej wiedzy i inteligencji. Poznałem go nieco później, gdy pracowałem sam jako pedagog we wsi Wierzchów. Nowicki często tam przyjeżdżał, gdyż przyjaźnił się z tamtejszym popem i jego rodziną. Podobno przed laty był wielbicielem popadii. Pochodził z rodziny polskiej, ale uważał się za Rosjanina. Był zajadłym rusofilem, nie lubił Polski i Polaków. Znał świetnie literaturę historyczną i polityczną XIX wieku, a jego znajomości Kapitału Marksa życzyłbym każdemu wykładowcy marksizmu-leninizmu. Do rzeczywistości radzieckiej odnosił się z rezerwą i dużą dozą ironii. Wyglądem przypominał typowego inteligenta rosyjskiego przełomu XIX i XX wieku. Był podobny do Czechowa i nosił takie same jak Czechow binokle.

Za co wyrzucono szanownego i szanowanego nauczyciela? Zgodnie z programem Nowicki przeprowadzał często w swoich klasach dyktanda. Dyktował uczniom teksty z klasyków rosyjskiej literatury. Dyrektor szkoły, w której pracował, człowiek – jak większość dyrektorów – przysłany z ZSRR, zwrócił mu uwagę, że należy dyktować raczej teksty politycznie aktualne, odzwierciedlające nasze współczesne życie. Nowicki zastosował się do tej wskazówki i podyktował uczniom własny tekst, którego początek brzmiał mniej więcej tak: „W naszym mieście nie ma chleba, nie ma mięsa, nie ma także masła. Brak obuwia, ubrań i bielizny. Nie ma gdzie kupić mydła. W naszym mieście są duże kolejki”. I tak dalej w tym duchu. Wyrzucono go z pracy natychmiast, ale nie wsadzono, co uczyniono by bez wątpienia ze „zwykłym” obywatelem radzieckim. Ocalał pewnie na tej samej zasadzie, co – według mego domniemania – „austriaccy monarchiści”.

Po kilku dniach mieliśmy nową sensację: Nowicki został mianowany dyrektorem muzeum archeologicznego w Ostrogu. Był z tego dumny jak paw. Natychmiast też rzucił się w wir pracy, a pracować umiał jak rzadko kto. Jeździł po wsiach, organizował prace wykopaliskowe. Był to drugi powód jego częstych przyjazdów do Wierzchowa. Odkrył w pobliżu wioski jakieś stare groby. Widziałem sam, jak swoją szczoteczką do zębów – jedynym przedmiotem, który brał ze sobą w delegacje – oczyszczał z ziemi zęby wykopanym czaszkom. Wieczorem i z rana czyścił nią własne.

 

Zacząłem starania o pracę. Któregoś dnia Grisza dowiedział się, że potrzebują sprzedawców w rajtorgotdiele, czyli rejonowym wydziale handlu. Poszliśmy tam razem i po długim oczekiwaniu razem weszliśmy do gabinetu samego kierownika wydziału, towarzysza Fomenki. Był to bardzo tęgi pan o bardzo czerwonej twarzy, a szczególną czerwienią wyróżniał się jego nos. Grisza zarekomendował mnie tak, że Fomenko powinien był mnie przyjąć od razu na stanowisko swego zastępcy. Szczególnie podkreślał to, że ukończyłem dwa lata uniwersytetu, że przestudiowałem Historię WKP(b) i świetnie ją znam. Niestety, Fomenko odmówił.

Jakoś po kilku dniach przeczytałem w gazecie rejonowej artykuł o wynikach przeprowadzonej kontroli pracy kółek, w których studiowano Historię WKP(b). Jednych uczestników chwalono za sukcesy, innych ganiono za ich brak. Do najgorszych zaliczono towarzysza Fomenkę. To się dopiero uśmiałem z rekomendacji mego krewniaka.

Nie udało mi się urządzić także w paru innych miejscach. Coraz częściej pytano, czy mam sowiecki dowód osobisty. Paszportyzacja zatoczyła bowiem już dość szerokie kręgi. Wzrastały naciski, zwłaszcza w stosunku do uchodźców. Chciano nam wszystkim powtykać „jedenastki” i pozbyć się z miast wojewódzkich i miejsc położonych w pobliżu granicy. Przy składaniu dokumentów potrzebnych do uzyskania dowodu (lub zastępczych, jeśli ktoś ich nie miał) odbywało się rozmowę z funkcjonariuszem NKWD. Wypytywał o pochodzenie społeczne, majętność, krewnych za granicą, przynależność do partii politycznych w Polsce itp.

Mirka i Bombek przyjęli obywatelstwo sowieckie. Grożono im niedwuznacznie usunięciem z pracy. W ZSRR narodowości nie można było określić sobie samemu, według poczucia narodowego, tak jak to było w Polsce; tu określał ją funkcjonariusz, biorąc pod uwagę wyznanie, brzmienie nazwiska, imiona rodziców. Władze starały się zmniejszyć jak najbardziej liczbę osób narodowości polskiej, co było zrozumiałe ze względów politycznych. Te ziemie powinny były mieć jak najmniej wspólnego z Polską. Narodowość wpisywano do dowodu osobistego (chyba jedyny kraj na świecie, w którym to się robi). Mirce i Bombkowi wpisano narodowość żydowską, choć uważali się za Polaków. Dla Bombka nie stanowiło to żadnego problemu, to był absolutny kosmopolita, Mirka była zasmucona tym bardziej, że bała się, iż może jej to kiedyś przeszkodzić w powrocie do Polski. Co do mnie, postanowiłem nie poddać się paszportyzacji. Byłem bardzo czuły na tym punkcie. Owszem, pochodziłem z rodziny żydowskiej, ale całkowicie zasymilowanej. Nie wiem, jak dziadkowie, ale rodzice uważali się za Polaków, zmienili w latach dwudziestych imiona na polskie, mnie nadali imię jednoznacznie polskie, mówili tylko po polsku, wychowali mnie w duchu patriotyzmu i umiłowaniu kultury polskiej, chodziłem do polskiego gimnazjum, w którym pieczołowicie kultywowano tradycje narodowe. W naszej rodzinie – zwłaszcza ze strony matki – było wielu ochrzczonych, wielu zawarło małżeństwa z osobami, które były etnicznie rdzennymi Polakami. Co prawda moi rodzice i ja pozostaliśmy przy wyznaniu mojżeszowym (na katolicyzm przeszedłem w jakiś czas po powrocie do Polski), jednak nigdy nie uważałem, że wyznanie bądź rasa określają narodowość.

*

Kończył się maj, hitlerowskie dywizje zajęły Belgię, nad Francją zawisła śmiertelna groźba.

Któregoś wieczora odwiedzili nas Szewczenko i Głazkow. Jakoś tak pod koniec wizyty Głazkow zapytał, czy mam sowiecki dowód osobisty. Odpowiedziałem, że nie.

– Weźcie dowód, radzę wam jak przyjaciel – powiedział i jakoś znacząco spojrzał mi w oczy.

Nazajutrz poszedłem do milicji po paszport. Na samym początku rozmowy zapytano, od jak dawna mieszkam w Ostrogu. Kiedy okazało się, że niedawno przyjechałem z Łucka, kazano tam jechać po dowód.

Próbowałem przez Bombka dotrzeć do Głazkowa, aby mi to załatwił w Ostrogu, ale Głazkow był człowiekiem nie uznającym protekcji – zupełny wyjątek wśród poznanych w tym czasie przeze mnie Sowietów. Nie było rady. Napisałem do Ryśka, że przyjeżdżam za kilka dni do Łucka.

Rysiek, Mila i Dobczakowie mieli już sowieckie dowody osobiste. Ryśkowi udało się nawet uniknąć paragrafu jedenastego – jako ożeniony z tutejszą panną, został uznany za miejscowego. Sewek też był już po paszportyzacji. Nieprzyjęcie dowodu było dla niego równoznaczne z wyrzuceniem go z instytutu nauczycielskiego. No tak, ale przyjęcie dowodu z „jedenastką”, a taki otrzymał, było równoznaczne z koniecznością opuszczenia Łucka. Okazało się jednak, że rygory tego paragrafu nie są egzekwowane z całą bezwzględnością. Sewek jako student miał prawo pozostać, wystąpił o to jego instytut. Pozostali też w Łucku jego rodzice, ojca uznano bowiem za niezbędnego w przedsiębiorstwie specjalistę.

Miejscowi dostawali na ogół dowody pięcioletnie, rzadziej roczne. Bieżeńcy – przeważnie roczne lub nawet trzymiesięczne. Zależało to od przedstawionych dokumentów i wyniku rozmowy.

Nazajutrz poszedłem do milicji. Jako dokumenty tożsamości złożyłem zaświadczenie o zgłoszeniu się w Wydziale Wojskowym Zarządu Miejskiego Warszawy w celu rejestracji w dniu 8 września 1937 oraz studencką legitymację tramwajową (dziwnym trafem ważną do 1 listopada 1939), na której była pieczątka o moim zameldowaniu w Łucku. To zaświadczenie o rejestracji odegrało potem decydującą rolę w moim życiu – dzięki niemu repatriowałem się w roku 1956.

Formalnościami zajęła się urzędniczka milicyjna, osoba o inteligencji troglodyty, ale niezwykle pewna siebie. „Rozmawiał” zaś ze mną mężczyzna. Pytał, czym zajmowałem się w Polsce. Odpowiedziałem, że byłem studentem.

– Znaczy się, wasz ojciec był kapitalistą lub ziemianinem?

– Skądże.

– Nie opowiadajcie bajek. Wiemy, kto u was mógł się uczyć w gimnazjach i na uniwersytetach.

– Mój ojciec był inżynierem.

– Są różni inżynierowie. Miał akcje?

– Nie miał żadnych akcji, po prostu był inżynierem.

– I zwykły inżynier kształcił syna na uniwersytecie? Dajcie spokój.

Chciał też wiedzieć, do jakiej należałem partii lub organizacji politycznej. Nie chciał wierzyć, że do żadnej (o RZNMS-ie już nie wspomniałem). Pytał, dlaczego. Tłumaczyłem, że nie interesowała mnie polityka i że byłem za młody na jakiekolwiek partie.

– A wasz ojciec, do jakiej partii należał?

– Do żadnej.

– Przecież chyba nie był za młody?

– Nie był, ale polityką się nie zajmował.

– A jakiej jesteście narodowości?

– Polskiej.

– A wasz otiec, kto po nacjonalnosti? – tę część rozmowy muszę przekazać po rosyjsku.

– Polak.

– Biełopolak? – jak widać mój rozmówca znał Krótki kurs historii WKP(b).

– Niet, on nie biełopolak, on polak.

– Tak czto, skażetie, czto on krasnyj, kommunist? Wy że goworili, czto on biespartijnyj?

Trudno było objaśnić temu facetowi, że Polacy nie dzielili się na „białych” i „krasnych”.

Potem zakwestionował moją i ojca polskość, opierając się głównie na imieniu ojca, które, gdy urodziłem się, brzmiało Abram, dopiero potem ojciec zmienił je na Adam. Ale w mojej metryce widniało „imię ojca Abram”, tak jak w zaświadczeniu wojskowym. W dokumencie, który wypełniała urzędniczka, kazał napisać „Bolesław Abramowicz… nationalnost' jewriej”. Upierałem się przy imieniu ojca Adam i narodowości polskiej, ale to nie pomogło. Powiedział, że imienia ojca zmienić nie można i że nie potrzebuję się wstydzić, że jestem Żydem, bo Związek Radziecki to nie pańska Polska, gdzie prześladowano mniejszości, ale kraj, gdzie wszystkie narodowości są równoprawne i gdzie panuje internacjonalizm.

Wyznaczono mi dzień, w którym mam przyjść po odbiór dowodu. Pozostałem w Łucku, bo nie miało sensu jeździć tam i z powrotem.

Dowód otrzymałem trzymiesięczny i oczywiście z „jedenastką”. Na to ostatnie byłem przygotowany, ale martwiłem się, że za trzy miesiące „formalności” powtórzą się. Wyjaśniono mi 3-miesięczny termin ważności przedstawieniem „zastępczych papierów”.

– Paragraf jedenasty oznacza, że nie wolno ci mieszkać w Łucku – zakończył mój rozmówca.

– To nic, ja jadę do Ostroga. To nie centrum województwa i dalej od granicy niż sto kilometrów.

– Co znaczy „jadę do Ostroga”? A skąd wiesz, dokąd cię wyślemy?

– Po co mnie wysyłać? Tam mi wolno mieszkać i tam pojadę.

– Tam pojedziesz, gdzie my cię wyślemy.

Przedłużanie tej rozmowy nie miało sensu. Zrozumiałem, że mówię z człowiekiem ciemnym jak tabaka w rogu.

 

U Dobczaków wszystkie rozmowy skupiały się wokół sukcesów Niemców we Francji. Rysiek i ja uważaliśmy, że z Francją jest źle. Istotnie, wojska niemieckie zbliżały się już do Paryża. Pan Dobczak był innego zdania. Twierdził, że Niemcy nigdy nie przekroczą Marny. Francuzi założą na zachodnim brzegu fugasy i hitlerowskie wojska nie będą mogły sforsować rzeki. A potem ruszy kontrofensywa i koniec z Hitlerem.

Nie wiedzieliśmy, co to są fugasy. Okazało się, że to po rosyjsku ładunki wybuchowe, coś w rodzaju min czy beczek z prochem. Roześmialiśmy się tylko. Co to znaczy przy dzisiejszych środkach prowadzenia wojny? Pan Dobczak był oburzony, twierdził, że jesteśmy po stronie hitlerowców. Oczywiście nie byliśmy. Ale muszę przyznać, że mój stosunek do kampanii we Francji był ambiwalentny. Z jednej strony z całego serca życzyłem Francuzom zwycięstwa, a z drugiej nie mogłem się pozbyć pewnej Schadenfreude, że dostają w skórę. Dlaczego? Bo byłem wściekły na naszą „siostrzycę”, że nam we wrześniu nie przyszła z pomocą. Macie teraz za swoje! Przecież wtedy tyle mogliście zmienić swym aktywnym wystąpieniem i nie zrobiliście niczego.

Odwiedził Dobczaków wujek Samka. Gdy dowiedział się, że wziąłem dowód osobisty, puknął się palcem w czoło.

– Panie, pan zwariował? Przecież już nigdy nie wróci pan do Polski. Co pan zrobił? Za nic w świecie nie wezmę dowodu i Samkowi nie pozwolę.

– Nie mogę bez tego dostać pracy. Życzliwy mi oficer milicji dał do zrozumienia, że powinienem to uczynić.

– A ja i Samek pracujemy bez dowodu. Pański milicjant pana po prostu nabrał. Oni chcą wszystkich przerobić na swoich obywateli.

– Ja myślę, że ten milicjant sugerował mi możliwość represji za odmowę wzięcia. Pan już siedział z synem w eszelonie i wie, co to znaczy.

– Siedziałem przypadkowo i mnie wypuścili. Trzeba to przeczekać, wojna się skończy i wrócimy do Warszawy.

– Jak się wojna skończy, to i tak wrócimy, czy kto wziął dowód, czy nie. A może prędzej ci, co wzięli, bo unikną ewentualnych represji.

Po jakimś czasie dostałem w Ostrogu list od Ryśka. Była wielka deportacja, głównie tych, którzy nie przyjęli sowieckiego obywatelstwa. Zabrali Samka i jego wujka wraz z synem. Tym razem nikt ich nie uratował. Branka objęła masy ludzi. Znajoma ze Lwowa pisała, że z Białegostoku wywieziono Lusię, z którą opuściłem Warszawę, i jej męża. Józek opowiedział mi potem, że ze Lwowa deportowano mnóstwo studentów, między innymi mego kolegę od Reya – Julka, o którym wspomniałem. Były represje i w Ostrogu, i chyba wszędzie.

Rozeszła się pogłoska, że w większych miastach, w tym także w Łucku, przed deportacją przeprowadzono rejestrację tych bieżeńców, którzy chcieli powrócić do domów, tzn. wyjechać do niemieckiej strefy okupacyjnej. Zgłosiło się dobrowolnie bardzo wiele osób. Podstawiono na stacjach eszelony, które miały ich rzekomo przewieźć na zachód, po czym wywieziono na wschód. Nie wiem, czy to prawda, ale pogłoska ta powtarzała się uporczywie. Pochodziła z wielu miast, słyszałem ją od ludzi godnych zaufania. Słyszałem o tym także po powrocie do kraju.

Niedawno wpadła mi w ręce malutka broszurka, wydana poza cenzurą. Tytuł jej brzmi Paszportyzacja, a jej autorką jest Ola Watowa, żona wspomnianego już poety Aleksandra Wata. Opisuje ona perypetie swoje, męża a także innych osób, uchylających się od wzięcia sowieckiego dowodu. To była gehenna, to było prawdziwe piekło. Wywieziono ich w strasznych warunkach. Potem więzienie, bicie, tortury. Długo opierali się paszportyzacji, ale w końcu ogromna większość uległa. Niektórzy nie przeżyli tego. Ci, co przeżyli, byli niemal żywymi trupami.

 

Wracam jeszcze na chwilę do Łucka. Oczekiwała mnie tam miła niespodzianka: w czasie mojej nieobecności nadeszła kartka pocztowa od rodziców. Gdy piszę te słowa, mam ją przed sobą. Przetrwała wraz z pozostałą korespondencją od rodziców i odbyła długą drogę poprzez trzy kontynenty. To Mirka przechowała te tak drogie dla mnie pamiątki, mając je zawsze przy sobie, od chwili naszego rozstania w 1941 roku do momentu, gdy mogła mi je przekazać przez osobę jadącą do Warszawy. Było to w roku 1962 lub 1963, wkrótce po tym, jak się odnaleźliśmy. Ta droga była zaprawdę imponująca: Liski-Swoboda (okręg woroneski) – Nukus (Karakałpacka Autonomiczna SRR w Uzbekistanie) – Mariupol (Ukraina) – Warszawa – Szanghaj – Rio de Janeiro – Sao Paulo – Warszawa – Wrocław.

Zwykła kartka pocztowa. U góry z lewej strony hasło (przedwojenne!): „Telefon zaoszczędza czas i pieniądze”. Z prawej coś, czego jeszcze rok temu nie potrafiliśmy sobie wyobrazić: na polskiej kartce pocztowej znaczek z Hindenburgiem. Na jego poprzedniej cenie nadruk „30 Groschen 30”. Na napisie „Deutsches Reich” nadruk „Deutsche Post Osten”. Pieczątka „Warschau NW 41”.

A po drugiej stronie…

Warszawa 29/III.40

Drogi mój Boluniu!

Dziwimy się bardzo, że przez cały czas nie otrzymaliśmy od Ciebie ani słowa. S.F. oddał nam ukłony osobiste od Ciebie. Jestem szczęśliwa, że jesteś razem z Rysiem, że masz taką czułą opiekę. Wyglądasz podobno świetnie i jesteś w humorze. My jesteśmy zdrowi, strasznie za tobą tęsknimy i wciąż Ciebie wspominamy. Napisz koniecznie obszernie o sobie. Czy otrzymałeś list od Lutka Pf. z Wilna? Jego adres: Gedimino 41 m. 6. Zasyłamy Ci najgorętsze życzenia, przecież wkrótce Twe urodziny. Od Mietka E. wciąż nadchodzą listy.

Bądź zdrów, całuję Cię gorąco, serdecznie. Twoja kochająca

Matka

Dalej szły ukłony dla… i ukłony od … i dopisek:

Kochany Bolku! Nareszcie dostaliśmy wiadomość o Tobie. Jesteśmy radzi, że Ci się nieźle powodzi. Jestem bez zajęcia. Pieniędzy mało, ale dobrze się trzymam. Bądź zdrów

Twój Ta

Przeczytałem tę kartkę, napisaną ręką mojej matki i ręką mego ojca, z wielkim wzruszeniem. Czytałem ją wiele razy. Nasunęły mi się przy tym pewne wnioski. 3 marca napisałem do nich, a 29 marca jeszcze nie mieli mego listu. Ale czego tu się dziwić. Ich kartka przyszła do Łucka dopiero 20 maja. Dalej. Od Mietka wciąż nadchodzą do Warszawy listy. Widocznie zakaz korespondencji z terenami okupowanymi przez Rzeszę nie dotyczył pozostałej części ziem ZSRR lub został tam wcześniej uchylony. I jeszcze jedna ciekawostka. Mój wujek podał na depeszy z Wilna adres nadawcy „Mickiewicza 41 m. 6”, adres podany obecnie brzmiał „Gedimino 41 m. 6”. Ulica niewątpliwie ta sama. Ze zmiany nazwy od razu można było wywnioskować, jaki jest stosunek władz litewskich do Polaków i polskości. Zresztą można się było tego spodziewać. Gwoli sprawiedliwości należy jednak dodać, że polityka naszego państwa w stosunku do Litwy była w okresie dwudziestolecia nie najwłaściwsza. Ukoronowaniem wszystkiego było nasze ultimatum wystosowane do Kowna w momencie, gdy hitlerowcy zabierali Kłajpedę. Porównać to można z wkroczeniem na Zaolzie w chwili, gdy Hitler zajmował Sudety.

*

Gdy wróciłem do Ostroga, los Francji był już przesądzony. Pancerne zagony Guderiana posuwały się błyskawicznie naprzód. Do wojny przystąpiły Włochy, ale konająca Francja potrafiła jeszcze zadać im mocny cios. Potem padł Paryż. Francja uznała się za pokonaną. Do głosu doszli kapitulant Pétain i zdrajca Laval. Nazwisko tego drugiego w nowej roli chyba nikogo nie zdziwiło. Ongiś człowiek lewicy, potem skrajnej prawicy, był jawnym zwolennikiem hitlerowskiego nowego porządku w Europie. Co do marszałka Petaina, to ten bohater I wojny światowej wierzył, być może, że ratuje Francję po raz drugi, tym razem poprzez współpracę z okupantem. Oczywiście przeliczył się. Historia przyznała rację generałowi de Gaulle'owi, który wybrał walkę. Pétaina skazano po wojnie na karę dożywotniego więzienia, Lavala – na karę śmierci. Polityka jest sztuką osiągania rzeczy możliwych, to prawda. Sztuka ta polega często na posunięciach pragmatycznych, nieefektownych, nieraz niepopularnych, to też prawda. Ale sztuka ta nie może w swym arsenale zawierać takich środków, jak zdrada narodowa, kolaboracja, uległość wobec wroga. U nas taka „realna” polityka ma swą nazwę – Targowica. I nazwa ta odnosi się nie tylko do magnackiego spisku, zawiązanego w końcu XVIII wieku. Pozostaje aktualna i dziś.

W czasie gdy Niemcy hitlerowskie dokonywały swych podbojów w Europie Zachodniej, ZSRR zajęty był podobnymi zbożnymi działaniami, co prawda drogą „pokojową”, w Europie Wschodniej. W czerwcu Armia Czerwona wkroczyła na Litwę, Łotwę i do Estonii, po czym w krajach tych nastąpiły zmiany rządów i przeprowadzono wybory do parlamentów. Wszędzie zwycięstwo odnieśli oczywiście komuniści i nowe parlamenty zwróciły się do rządu ZSRR z prośbą o przyłączenie wszystkich trzech krajów do Związku Sowieckiego. W sierpniu 1940 Rada Najwyższa ZSRR prośby te spełniła. W podobny sposób przyłączyła się do ZSRR Besarabia i Północna Bukowina, oczywiście po wkroczeniu tam Armii Czerwonej. Powstało pięć nowych republik radzieckich: Karelo-Fińska, Litewska, Łotewska, Estońska i Mołdawska. Tak więc było ich teraz 16.

Ważne wydarzenia nastąpiły w tym okresie w samym Związku Radzieckim. Już wcześniej pisałem przelotnie o wnioskach wyciągniętych z wojny z Finlandią. Wiosna i lato 1940 przyniosły daleko idące zmiany w siłach zbrojnych ZSRR. W maju zdymisjonowano dotychczasowego komisarza ludowego obrony, marszałka Woroszyłowa, mianując na jego miejsce Siemiona Timoszenkę. Woroszyłow, opiewany w pieśniach „ługański ślusarz”, był może dobry jako dowódca oddziału w wojnie domowej, nie miał natomiast żadnych kwalifikacji na ministra obrony wielkiego kraju, posiadającego wielką armię, do tego jeszcze w okresie już toczącej się nowoczesnej wojny. Woroszyłow pozostał w gronie ścisłego kierownictwa politycznego Związku Radzieckiego. Jego następca także nie sprawdził się. W wojnie z Niemcami nie odegrał większej roli.

Timoszenko otrzymał stopień marszałka Związku Radzieckiego. Jednocześnie mianowano jeszcze dwóch marszałków – Szaposznikowa i Kulika. Tak więc wraz z Woroszyłowem i Budionnym ZSRR miał teraz znów pięciu marszałków. Mówię „znów”, bo tylu marszałków kreowano z chwilą wprowadzenia tego stopnia w latach trzydziestych. Warto tu przypomnieć pewne fakty.

Pierwszymi marszałkami, mianowanymi w 1936 roku, byli Woroszyłow, Budionny, Tuchaczewski, Jegorow i Blucher. O Woroszyłowie wspomniałem wyżej. Budionny był wachmistrzem w armii carskiej. W czasie wojny domowej, walcząc w Armii Czerwonej, wsławił się jako kawalerzysta. Wojakiem był dzielnym, ale człowiekiem niezwykle ograniczonym, nie mającym żadnej wiedzy wojskowej. Tuchaczewski był niewątpliwie jednostką wybitną. W czasie I wojny światowej oficer carski, przeszedł następnie na stronę Sowietów. Podczas wojny z Polską, mając 27 lat, dowodził frontem. W latach trzydziestych był zastępcą komisarza ludowego obrony, autorem wielu prac z dziedziny wojskowości, które fachowcy oceniają bardzo wysoko. Poświęcał wiele uwagi wojskom pancernym i ich roli w przyszłej wojnie. Niedawno przeczytałem, że będąc już w więzieniu stalinowskim, krótko przed egzekucją, pracował nad kwestią niechybnego – według niego – konfliktu zbrojnego z Niemcami hitlerowskimi. Ciekawe, że przewidział taktykę niemiecką w przyszłej wojnie, zwłaszcza metody użycia wojsk pancernych. Miał też rzekomo przewidzieć początek tej wojny właśnie w połowie czerwca 1941. Jegorow był szefem sztabu generalnego. Blucher dowodził siłami zbrojnymi na Dalekim Wschodzie. Podobno był dobrym dowódcą. Prasa zagraniczna, z właściwą jej w takich przypadkach skłonnością do przesady, nazywała go „Napoleonem Wschodu”.

Tuchaczewski, Jegorow i Blucher zginęli w wyniku czystek stalinowskich. Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć, że w rezultacie tych czystek został wymordowany kwiat Armii Czerwonej – prawie cały skład naczelnego dowództwa i sztabu generalnego, chyba wszyscy dowódcy okręgów wojskowych wraz z zastępcami, większość dowódców armii, korpusów i dywizji, mnóstwo dowódców niższego szczebla, ogromna część aparatu politycznego. Żadna wojna nie byłaby w stanie doprowadzić do takiego wyniszczenia kadry dowódczej, jak to zrobiły czystki, którym przewodził „najlepszy przyjaciel Armii Czerwonej”, jej przyszły generalissimus, Józef Stalin.

Fakty te ilustrują najlepiej liczby, zaczerpnięte z książki Pierre Norda L'intoxication. W wyniku czystek stalinowskich zginęli (ówczesne stopnie wojskowe przekładam tu na obecne, tzn. wprowadzone w roku 1940): z 5 marszałków – 3, z 16 generałów armii – 14, z 67 generałów-pułkowników – 60, ze 139 generałów-lejtnantów – 136, z 397 generałów-majorów – 220, admirałowie – wszyscy, armijni komisarze polityczni – 11 (wszyscy), 35 tysięcy wyższych oficerów, połowa całego korpusu oficerskiego.

Warto dodać, że specjaliści wojskowi uważają, że armia, która straciła w wojnie połowę swego korpusu oficerskiego, jest niezdolna do dalszych działań bojowych.

Niech mi będzie wolno przypomnieć tu – tak po prostu z pamięci, bez poszukiwań w literaturze historycznej, gdzie zapewne sprawy te są szczegółowo zbadane – niektóre nazwiska. Dziś są one może już częściowo zapomniane, osobom młodym na pewno nic nie mówią. Kiedyś ludzie ci byli twórcami i wybitnymi dowódcami armii, która w ich pojęciu niosła sprawiedliwość i służyła sile politycznej mającej oswobodzić Rosję od tyranii. Potem sami stali się ofiarami tyranii, po stokroć straszniejszej niż ta, przeciwko której walczyli: Blucher, Czubar, Gamarnik, Jakir, Jegorow, S. Kamieniew, Kork, Primakow, Putna, Sztern, Tuchaczewski, Uborewicz, Unszlicht. Przez łagry stalinowskie przeszli między innymi późniejsi marszałkowie Mereckow i Rokossowski oraz generał armii Gorbatow.

Kilka słów o pozostałych dwóch nowo mianowanych marszałkach. Szaposznikow stopień pułkownika otrzymał jeszcze w armii carskiej. Był to dobry specjalista wojskowy. W czasie Wielkiej Wojny Narodowej był przez pewien czas szefem sztabu generalnego. Jego imieniem nazwano szkołę oficerską piechoty pod Tambowem, w której w roku 1942 przeżyłem bardzo dramatyczny okres życia.

Kulik był dowódcą artylerii Armii Czerwonej. Potężnej budowy mężczyzna, z ogromną łysą głową i wielką wysuniętą szczęką. Coś między Mussolinim a Idi Aminem. Był to w całym tego słowa znaczeniu marszałek klęski. Gdziekolwiek w czasie wojny z Niemcami dowodził, ponosił sromotne porażki. Zdegradowano go, dano mu coś mniejszego do dowodzenia i tym samym możliwość rehabilitacji, ale nic nie pomogło. Nie mam pojęcia, czym zakończyła się jego kariera, ale znając zwyczaje Stalina można sądzić, że chyba tragicznie. Ten człowiek powinien był imać się każdego zawodu oprócz wojskowego.

Może zasługuje jeszcze na wzmiankę mogący budzić zdumienie fakt, że pierwszym zastępcą komisarza ludowego obrony został (a może pozostał) marszałek Budionny, wąsaty kawalerzysta o mentalności i wiedzy wachmistrza.

Tejże wiosny wprowadzono w Armii Czerwonej stopnie generalskie. A w celu wzmocnienia roli dowódców skasowano funkcje politruków i komisarzy wojskowych. Stali się odtąd zastępcami do spraw politycznych odpowiednich dowódców. Podczas wojny otrzymali stopnie ogólnowojskowe. Sprawa ta uległa jednak jeszcze dwukrotnie zmianie. Na początku wojny z Niemcami, po dotkliwych klęskach poniesionych przez Armię Czerwoną, tracąc zaufanie do dowódców, wprowadzono znów komisarzy i politruków. Potem powrócono do zastępców politycznych.

Zaczęto na gwałt wdrażać dyscyplinę, wymagano oddawania honorów wojskowych, większą uwagę zwracano na wygląd zewnętrzny itp. Przybliżono ćwiczenia do warunków bojowych, żołnierzy na lato wyprowadzano z koszar do namiotów, przeprowadzano manewry. Wojsko wiązało te zmiany z nazwiskiem Timoszenki, do którego wszyscy poczuli niechęć i żal.

Jest rzeczą ciekawą, że w jakiś czas po porażce Francji, w zachodnich okręgach Ukrainy (a może nie tylko w zachodnich i nie tylko Ukrainy), przeprowadzono po cichu ograniczoną mobilizację wśród rdzennych obywateli radzieckich. Widocznie obawiano się możliwości rozpoczęcia działań ze strony Niemiec. Potem rozeszło się to po kościach.

W końcu czerwca wprowadzono w Związku Sowieckim ośmiogodzinny dzień pracy i normalny tydzień pracy z wolną niedzielą zamiast tzw. sześciodniówki – pięć dni pracy, szósty wolny. Jednocześnie wprowadzono zakaz samowolnej zmiany miejsca zatrudnienia i surowe kary sądowo-administracyjne za nieuzasadnioną absencję. Można zrozumieć i usprawiedliwić wydłużenie dnia pracy do ośmiu godzin, w tym czasie zresztą było to normalne na świecie, oraz wprowadzenie zwykłego tygodnia pracy. Na celowość takich posunięć wskazywała sytuacja międzynarodowa i zły stan gospodarki sowieckiej. Natomiast zakaz zmiany miejsca zatrudnienia był przemysłową pańszczyzną. Ujawniał jednocześnie wielką płynność kadr i bałagan panujący w polityce zatrudnienia.

*

Otrzymałem list od Ryśka, a w nim dwie kartki pocztowe od moich rodziców. Oto wyjątki z nich.

Warszawa 15/IV.40.
Najdroższy Boluniu!
Wczoraj otrzymaliśmy list Twój z 3/III-go. Jest to pierwsza i jedyna wiadomość, jaką otrzymaliśmy przez pocztę. Nie możesz sobie wyobrazić, jaką radość sprawił nam Twój list … Jedyny mój syneczku, nie masz pojęcia jak tęsknię za Tobą i jak rozpaczałam przez całą zimę, nie wiedząc nic o Tobie. My jesteśmy zdrowi, ojciec nie zarabia, ale jakoś dajemy sobie radę. Całe mieszkanie jest odnajęte, my mieszkamy w pokoiku … Kochany syneczku, pisz do nas często i szczegółowo. To dla nas największe szczęście … Całuję Cię gorąco, serdecznie, bądź zdrów, pisz często do Twej głęboko, gorąco kochającej Ma.
Kochany Bolku! Bardzo nas ucieszyła wiadomość od Ciebie. Matka bardzo się martwiła, że przez cały czas nie ma wiadomości o Tobie. U nas nic nowego, zarobków żadnych nie mam. Jest nam bardzo ciężko! Co u Ciebie słychać? … Całuję Cię Ojciec

Warszawa 25/IV.40.
Najdroższy Boluniu!
Już po raz trzeci piszemy do Ciebie, nie wiem jednak, czy otrzymujesz nasze karty. My mamy od Ciebie list i kartkę, polecony list nie nadszedł. Jak się czujesz mój kochany, jak spędziłeś święta? Po raz pierwszy byliśmy w te święta rozłączeni. Strasznie za Tobą tęskniłam … Tak pragnę otrzymywać wiadomości od Ciebie. Pisz, błagam Ciebie. Mietek E. pisze sążniste listy. Podobno żeni się wkrótce … Boluniu kochany, za pięć dni Twe urodziny. Życzę Ci abyś był zdrów i aby wszystko spełniało się podług Twych pragień … Twa gorąco kochająca Matka.

Dalej dopisał się ojciec, serdeczne całusy przesłała „kochanemu czarnulowi” moja ciotka Stefa – siostra matki, kilka słów było od jej córki Hali, ukłony od naszej pomocy domowej Cesi.