X

 

koniec sierpnia 1941 – druga połowa września 1941

 

Nasz wagon doczepiony był do pociągu osobowego, który wlókł się jak żółw. Stawał na każdej stacji, a na większych zatrzymywał się bardzo długo. Wypadł z rozkładu jazdy i spóźniał się coraz bardziej. Nie było już komitetów pomocy uchodźcom, ani niczego do kupienia na stacjach. Baliśmy się zaś czynić jakieś bardziej „pozadworcowe” poszukiwania żywności, żeby pociąg nie odjechał bez nas.

Minęliśmy dużą stację Wołczańsk, a potem ważny węzeł kolejowy Kupiańsk. Potem były Wałujki – też duży węzeł. Wreszcie przybyliśmy na stację Liski-Swoboda i tu nasz wagon odczepiono. Staliśmy na bocznicy i czekaliśmy nie wiadomo na co, bo nikt nie potrafił objaśnić, co z nami będzie.

Poszliśmy na poszukiwanie jedzenia, bo nasze biełgorodzkie zapasy szybko się wyczerpywały. Stacja była duża i stanowiła też ważny węzeł, z którego rozchodziły się drogi w cztery strony świata. Jej podwójna nazwa brała się stąd, że leżała w małej osadzie Liski, sąsiadującej z dość dużym miastem o nazwie Swoboda. Liski leżały na wschodnim brzegu Donu, Swoboda – na zachodnim. Używam tu świadomie czasu przeszłego. Potem Swoboda wchłonęła Liski i całe to miasto zaczęło nazywać się Liski-Swoboda, a dużo później Georghiu Dej, na cześć zmarłego rumuńskiego przywódcy komunistycznego.

Wreszcie doczepiono nas do innego pociągu osobowego, który jechał do Woroneża, gdzie jednak nie dotarliśmy. Zostawiono nasz wagon na ślepym torze na małej stacyjce Kukuszkino. Staliśmy tu dobę czy nawet dłużej, już nie pamiętam. Ci z naszych towarzyszy podróży, którzy mieli określony cel jazdy, wysiedli i starali się przesiąść do pociągu, który zmierzał w dogodnym dla nich kierunku. My siedzieliśmy jak bezpańskie psy, nie wiedząc zupełnie, co z sobą robić. Wszelkie próby uzyskania jakiejkolwiek informacji spełzały na niczym. Widać było, że nikt nic nie wie i że na kolejach panuje nieprawdopodobny wprost bałagan.

Obudziłem się wcześnie, nękany smutnymi myślami. Jeśli tak ma wyglądać nasza podróż, to daleko nie zajedziemy. Mirka i nasi znajomi jeszcze spali. Zmizernieli, oklapli. Najgorzej znosili drogę oczywiście staruszkowie, jakoś najbardziej zobojętnieli. Czekamy. Żona i matka Fiedi pogodzone ze sobą i z losem, starsi panowie milczący, doktorowa obejmująca syna, ja z Mirką gorączkowo naradzający się, co robić. Niespodziewanie wagon drgnął. Wyciągnięto nas ze ślepego toru i dołączono do strasznie przeładowanego pociągu jadącego do Lisek-Swobody. Cóż robić, wracamy.

W Liskach wysiedliśmy i wynieśliśmy z wagonu nasze bagaże. Zaraz też poszedłem z Mirką najpierw do dyżurnego ruchu, potem do kierownika stacji, wreszcie do komendanta wojskowego. Stale z tym samym pytaniem: co mamy robić? I zawsze ta sama spokojna, dobroduszna odpowiedź:

– Nie martwcie się, nie denerwujcie się, wszystko będzie w porządku. Jakoś się ułoży i pojedziecie.

Siedziałem na ławce na dworcu wraz z innymi naszymi towarzyszami podróży, gdy nagle usłyszałem przeraźliwy krzyk Mirki, wracającej z peronu.

– Złodziej! Trzymajcie go, to on!

Była blada i przerażona. W kurczowo zaciśniętej dłoni trzymała otwartą torebkę, z której na podłogę wysypało się parę drobiazgów i dowód osobisty. Ludzie zatrzymali mężczyznę, którego wskazała Mirka. Za chwilę zjawił się milicjant.

– Co tu się dzieje? Co za krzyki?

– Chciał okraść tę obywatelkę. Zatrzymaliśmy go.

– Czego się drzecie obywatelko? Dlaczego naruszacie porządek?

– Otworzył mi torebkę, chciał mnie okraść – odpowiedziała Mirka, wskazując na zatrzymanego mężczyznę.

– A skąd wiecie, że to on?

– Jak to skąd, przecież widziałem. Złapano go.

– A może on was wcale nie chciał okraść? Gdzie macie dowody?

– A ten paszport, który leży na podłodze?

– A może podrzuciliście go, żeby oskarżyć niewinnego człowieka?

– Po co miałabym to robić? Towarzyszu milicjancie, to złodziej i należy go aresztować.

– Dosyć. Proszę puścić obywatela. A was obywatelko, jak się nie uspokoicie, zaprowadzę na milicję za naruszenie porządku publicznego. Zrozumiano?

Byliśmy oburzeni. Mirka płakała, ja ją pocieszałem, choć szlag mnie dosłownie trafiał. Podszedł ktoś ze świadków całego zajścia:

– Nie przejmujcie się, obywatelko. Milicja to sukinsyny. Może to nawet wspólnik tego złodzieja.

– E tam – wtrącił ktoś inny. – Wspólnikiem to on nie jest. Ale pomyślcie tylko. Ta obywatelka jutro wyjedzie, a ten złodziej zostanie. Czy warto się milicjantowi narażać? On też chce mieć spokojne życie.

 

Przenocowaliśmy siedząc na ławkach w poczekalni. Rano zjedliśmy śniadanie w dworcowym bufecie.

Po południu podszedł do mnie milicjant dyżurujący na dworcu.

– Wasze dokumenty, obywatelu.

– Proszę.

Przejrzał dokładnie mój dowód osobisty i schował go.

– Jutro o dziesiątej rano stawicie się w wojenkomacie. Do poboru.

– A mój dowód?

– Już tam będzie.

– No dobrze, ale do jutra do dziesiątej zostaję bez dowodu.

– No i co z tego?

– A jeżeli inny milicjant zażąda ode mnie dowodu?

– To powiecie, że wam go zabrałem.

– A jak nie uwierzy?

– No to was najwyżej zaaresztuje i dokąd przyprowadzi? Do milicji. A tam się sprawa wyjaśni. Proste?

– Proste. Ale przecież moglibyście mi dać jakieś zaświadczenie, że wzięliście dowód. Nie miałbym wtedy żadnych kłopotów.

– Nie bądźcie dzieckiem. Czy ja tu ze sobą pieczątkę noszę? Pamiętajcie, jutro o dziesiątej w wojenkomacie. Tylko się nie spóźniajcie. Czas wojenny. Surowo za to karzą.

– A gdzie jest wojenkomat?

– Ludzi spytajcie.

Miotały mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony cieszyłem się, że nareszcie kończy się ten okropny okres – ewakuacja. To błąkanie się po ogromnym kraju, jazda eszelonami, głodowanie, niepewność jutra. Gdy będę w wojsku, nie będę musiał myśleć o zdobywaniu jedzenia, miejsca w pociągu, o tym, dokąd ten pociąg jedzie. Odpadnie tyle kłopotów, stanę się członkiem wielkiej rodziny żołnierskiej, inni będą o mnie myśleli, los mój będzie zdeterminowany, określony przez rozkaz. Będę walczył, będę miał broń. Nareszcie stanę w szranki ze znienawidzonym wrogiem. Tak, ale z drugiej strony, jak sobie dadzą beze mnie radę Mirka i pozostali? Nie byłem tak zaradny życiowo, jak Bombek, ale jednak jakoś im od naszego wyjazdu z Biełgorodu przewodziłem. Cóż tu jednak myśleć – stało się. Siła wyższa. Jutro muszę stawić się do poboru.

 

Noc spędziliśmy znowu na ławkach w poczekalni dworcowej. Obudziłem się bardzo wcześnie, bojąc się spóźnić do wojenkomatu. Zjedliśmy śniadanie, przepakowaliśmy się – część rzeczy zostawiłem, trochę wziąłem ze sobą. Pożegnaliśmy się… Cóż tu gadać dużo o pożegnaniu – wiadomo, jakie jest, gdy się idzie na wojnę.

Liski okazały się obskurną dziurą. Ulice nie brukowane, gdzieniegdzie tylko kocie łby lub drewniany trotuar z desek. Wojenkomat odnalazłem łatwo. Nie było jeszcze dziesiątej, toteż nie zdziwiłem się, gdy na drzwiach zobaczyłem wielką kłódkę. Usiadłem na ławeczce na ganku i czekałem. Minęła dziesiąta, a wojenkomat był nadal zamknięty. Zacząłem przechadzać się, potem siadłem na trawie. Minęło jeszcze pół godziny. Nic się nie działo. Ani urzędników, ani interesantów. Dziwne. Przecież miałem przyjść na dziesiątą, punktualnie. Chyba nie jestem jedynym poborowym, który miał się tu dzisiaj stawić? Gdzie są inni?

Był to 1 września. Pomyślałem sobie, że dziwny zbieg okoliczności sprawia, iż mobilizują mnie w drugą rocznicę wybuchu wojny. Zacząłem wspominać tamten odległy już, a tak żywy w pamięci dzień. Jakże zmieniło się moje życie. Dwa lata temu pierwsze naloty na Warszawę, rok temu szykowałem się do pierwszego dnia zajęć w wierzchowskiej szkole, a teraz jestem w jakiejś dziurze, o której w życiu nie słyszałem. Co będzie dalej, gdzie będę za rok 1 września? Czy będę jeszcze żył?

Minęła jedenasta, zaczęli się schodzić pierwsi interesanci, też na ogół poborowi, ale wojenkomat był wciąż zamknięty. Niektórzy z przybywających byli, podobnie jak ja, zatrzymani na dworcu, inni miejscowi. Około dwunastej przyszli do pracy pierwsi urzędnicy, a gdzieś blisko pierwszej sam wojenkom. Oburzyła mnie ta niepunktualność, toteż gdy jako pierwszego w kolejce wpuszczono mnie do środka, wygarnąłem wojenkomowi:

– Towarzyszu kapitanie. Jest wojna, front szybko niestety posuwa się na wschód. Sytuacja jest trudna. Kazali mi przyjść na dziesiątą. Przyszedłem, inni też przyszli, a wojenkomat był zamknięty i zaczęto nas przyjmować dopiero o pierwszej. Jakże to tak?

Wbrew moim oczekiwaniom – a chciało mi się sprowokować wymianę zdań i to nawet ostrą – kapitan nie obraził się, nie ofuknął, tylko przeglądając mój paszport powiedział mile się uśmiechając:

– Od razu widać, że jesteście z Zachodu.

Wydał mi jakiś dokument, powiedział, żebym się trzymał blisko wojenkomatu, bo wkrótce sformują z nas oddział i odprawią na front oraz zaproponował – jako bezdomnemu – nocleg w sieni w wojenkomacie.

Poszedłem na dworzec. Mirka i inni moi towarzysze podróży wciąż jeszcze tam tkwili, ale obiecano im, że już wkrótce odjadą mającym przejeżdżać przez Liski pociągiem ewakuacyjnym. Spędziliśmy razem jakiś czas, potem znów się pożegnałem i wróciłem do wojenkomatu. Noc przespałem na podłodze w sieni, zresztą nie sam. Takich jak ja było wielu.

Nazajutrz zrobiono nam zbiórkę, po czym pomaszerowaliśmy czwórkami po Liskach. Ganiano nas tam i z powrotem i teraz już ja wraz z moimi nowymi kolegami śpiewałem „Pajdiom, pajdiom, za sowietskuju włast' umriom”. Potem uzupełniono naszą odzież jakimiś łachami z magazynu wojskowego przy wojenkomacie i kazano czekać na dalsze rozkazy. Nawet nie zaprowadzono nas do fryzjera. Kto miał walizkę, zostawiał ją w magazynie, otrzymując w zamian worek i sznur. Któryś z moich towarzyszy broni nauczył mnie, jak z tego worka i sznura zrobić plecak. Prostota tego pomysłu była zadziwiająca. I znowu zbiórka, sprawdzenie obecności i szagom marsz. Tym razem na dworzec.

Mirki i naszych znajomych na dworcu już nie było. Widocznie odjechali wymarzonym eszelonem.

Kręciliśmy się po peronie zawierając znajomości i dobierając sobie – głównie na zasadzie terytorialnej – towarzyszy podróży. Było wśród nas wielu mieszkańców Ukrainy Zachodniej, w tym także uchodźców z terenów okupowanych od 1939 roku przez Niemcy. Byli także ludzie pochodzący z Besarabii. Postanowiliśmy jechać razem w jednym wagonie.

Podstawiono pociąg. Wagony były towarowe. Zrobił się straszny bałagan, doszło nawet do bójek, gdyż każdy chciał wejść pierwszy, aby zająć dobre miejsce. Wreszcie jakoś się usadowiliśmy. Pociąg długo jeszcze stał na stacji. Zasnąłem już na dobre, gdy poczułem szarpnięcie. Coś zazgrzytało, zaskrzypiało, przeraźliwie zagwizdała lokomotywa i czyjś głoś powiedział cicho:

– Nu, pojechali.

*

Jechaliśmy znajomą mi trasą przez Kupiańsk na Wałujki. Pociąg – jak wszystkie, którymi dotąd, począwszy od Berdyczowa, jechałem – wlókł się, przystając na stacjach, stacyjkach lub w szczerym polu. Pogoda była wciąż ładna, ale noce już chłodne. Korzystaliśmy z każdego postoju, aby wysiąść i łyknąć świeżego powietrza.

Dobraliśmy się w wagonie dobrze. Dziś pamiętam już niewielu towarzyszy tej podróży. Był wśród nas fryzjer z jakiegoś dużego miasta na Ukrainie Wschodniej. Przystojny mężczyzna lat około trzydziestu. Przypomniał mi się, gdy po latach po raz pierwszy zobaczyłem Marlona Brando. Było między nimi jakieś – może dość odległe, ale jednak – podobieństwo. Fryzjer był inteligentny i miał sporo przeróżnych wiadomości. Gdy mu o tym kiedyś powiedziałem, machnął ręką: – Typowa fryzjerska inteligencja. O wszystkim coś wiem, ale bardzo powierzchownie. Ot tyle, żeby sobie pogadać z klientem.

Inżynier z Warszawy. Bieżeniec z roku 1939. Od 1940 pracował w Zagłębiu Donieckim. Chciał ewakuować się z żoną za Ural, ale – podobnie jak mnie – odebrano mu na stacji w Liskach dowód. Żona pojechała dalej. Wciąż o niej mówił – widać bardzo ją kochał. Była w ciąży, miał więc szczególne powody do zmartwień. Uważaliśmy go za dziwaka. Duży, bardzo tęgi i wciąż głodny, tak jak my wszyscy zresztą, bo karmiono nas nędznie, ale cierpiał bardziej od nas, może właśnie dlatego, że był taki duży i jego organizm wymagał więcej jedzenia. Nigdy nie zdejmował z butów kaloszy. Tłumaczył nam, że w Związku Radzieckim kalosze są wielkim bogactwem, rarytasem, który kupić bardzo trudno. Nosi się je nie tylko dlatego, że dodatkowo ocieplają nogi i chronią przed przemoczeniem, ale także przed zniszczeniem butów, o które jeszcze trudniej. Nie zdejmował więc kaloszy, bo bał się, że mu je ukradną. Był ogólnie nie lubiany i stał się wkrótce pośmiewiskiem wagonu. Przyczyną tego było ciągłe narzekanie na wszystko, nie kończące się opowiadania o doskonałościach żony, owe kalosze, żarłoczność i niekoleżeńskość. Pewnego razu dzielono suchy prowiant. Jedna puszka konserw rybnych przypadała na trzech. Inżynier, ja i jeszcze jeden żołnierz zjedliśmy z naszej wspólnej puszki połowę, zostawiając drugą na następny dzień. Wieczorem inżynier zapytał nas, czy może zjeść resztę. Zgodziliśmy się, pewni, że chodzi mu o jego część. Ale on zjadł wszystko. Gdyśmy mu powiedzieli, że postąpił po świńsku, bronił się, że przecież pytał, czy może zjeść resztę.

Hahn – nauczyciel ze Stanisławowa. Brał udział w kampanii wrześniowej jako kawalerzysta. Taką też specjalność miał wpisaną w sowieckiej książeczce wojskowej. Przeglądając tę książeczkę, wojenkom w Liskach powiedział:

– Lichoj kawalerist.

Hahn strasznie się obraził za „lichego kawalerzystę”, tymczasem po rosyjsku lichoj kawalerist oznacza największą pochwałę, jaka może kawalerzystę spotkać i tłumaczy się jako dziarski kawalerzysta. Hahn zupełnie nie znał rosyjskiego, mówił trochę po polsku i po ukraińsku. Śmiesznie, z polska wymawiał słowa rosyjskie, co prowadziło do licznych nieporozumień.

Starszy księgowy z Kiszyniowa, z wykształcenia ekonomista. Nie pamiętam, jak się nazywał, może dlatego, że nazywaliśmy go po prostu Kiszyniowski. Najstarszy z nas wszystkich, był chyba już po czterdziestce. Zmobilizowano go w Liskach (parę dni wcześniej niż mnie), jego rodzina pojechała dalej.

Jak przez mgłę pamiętam jeszcze dwóch pasażerów naszego wagonu: Michaiła – mądrego i dowcipnego człowieka z jednego z zachodnich okręgów Federacji Rosyjskiej oraz o kilka lat starszego ode mnie absolwenta któregoś z uniwersytetów polskich.

Dowódcą eszelonu był oficer marynarki Biełow. Nazywaliśmy go kapitanem, bo nie znaliśmy się ani na stopniach, ani na dystynkcjach komandirów floty. Nie wiem, dlaczego służył w wojskach lądowych. Był to człowiek inteligentny, mądry, odznaczający się dużym poczuciem humoru, do tego niezwykle oczytany. Upodobał sobie nasz wagon, gdzie było najwięcej inteligentów i na postojach spędzał z nami cały wolny czas. Szczególnie chętnie rozmawiał z Polakami, znał bowiem dobrze literaturę polską. Był wielbicielem Sienkiewicza, zwłaszcza trylogii, a szczególnie Ogniem i mieczem. Znał tę powieść znakomicie. Pamiętał szczegóły, które myśmy już dawno zapomnieli. Niektóre fragmenty recytował na pamięć. Często też „zaginał” nas, ku swej radości, a naszemu wstydowi. W ogóle Sienkiewicz jest w Związku Radzieckim popularny wśród inteligencji starszej generacji. Po rewolucji nie był prawie wydawany, a Ogniem i mieczem należy do utworów wyklętych.

 

Z Kupiańska pojechaliśmy przez Czugujew do Charkowa. Było coraz gorzej z wyżywieniem, po prostu głodowaliśmy. Na postojach fryzjer golił nas, i to za pieniądze. Pomagał mu Hahn, a robił to tak fachowo, że fryzjer podejrzewał, że Hahn zanim został nauczycielem, był zapewne jego kolegą po fachu.

Kiszyniowski i Michaił nie cierpieli inżyniera i wciąż mu dokuczali. Robili mu też różne mało wybredne kawały, a kiedyś w nocy zdjęli mu z butów kalosze. Rano inżynier z rozpaczy mało się nie popłakał. Gdy oddano mu kalosze, rzucił się na Kiszyniowskiego i Michaiła z pięściami i wyzwiskami.

W Charkowie przeżyliśmy nalot, poza tym pogoda zaczęła się wyraźnie psuć. Od czasu do czasu padało i było chłodniej. Począwszy od Kupiańska jechaliśmy wciąż na północny zachód. Dokąd, nie wiedzieliśmy, a Biełow mimo nagabywań nie chciał nam tego zdradzić.

Którejś nocy pociąg zatrzymał się w Sumach, średniej wielkości mieście obwodowym na Ukrainie. Obudziłem się i nie mogłem zasnąć. Było mi zimno, źle się czułem, miałem gorączkę, chwilami wydawało mi się, że już zasypiam, gdy nagle budziły mnie koszmarne wizje. Z niecierpliwością oczekiwałem poranka. Wreszcie zaczęło szarzeć, a potem rozwidniło się zupełnie. Dzień wstał pochmurny, mglisty, siąpiło. Dojadaliśmy – kto jeszcze miał – resztki naszego prowiantu. Leżeliśmy w wagonach, czekając, aż pociąg ruszy. Wtem rozległ się głos Biełowa:

– Zbiórka! Wychodzić z wagonów z rzeczami!

Ustawiliśmy się czwórkami, po czym wyprowadzono nas za peron. Biełow pożegnał się, przekazując nas nowemu dowódcy. Był to kapitan piechoty z bokobrodami niczym książę Józef Poniatowski. Daleko mu jednak było do księcia. Twarz miał nieciekawą, mało inteligentną. Wygłosił do nas takie mniej więcej przemówienie:

– Towarzysze! Przed nami bojowe zadanie. Mamy dziś przejść 25 kilometrów do miejscowości N. (nazwy tej i następnej miejscowości nie pamiętam). Czeka nas tam wspaniała kolacja w miejscowym kołchozie i nocleg. Iść będziecie drogą szykiem dowolnym, ale nie rozciągajcie kolumny za bardzo. W razie nalotu, jeśli droga będzie prowadziła przez las, chowajcie się w lesie. Jeśli będzie szła przez pole, uciekajcie jak najdalej od niej. Zrozumiano?

– Zrozumiano – odpowiedział zgodny chór głosów.

– Pytania są?

– Tak, towarzyszu kapitanie – odpowiedział ktoś. – Czy dostaniemy teraz coś do jedzenia? Jesteśmy głodni.

– Nie, towarzysze. Nie mamy tu żadnego prowiantu dla was. Powiedziałem już, że w kołchodzie czeka was kolacja. A więc w drogę.

Poszliśmy. Na pytanie, jak daleko jest do N., jakiś dziadek odpowiedział, że będzie 25 kilometrów z hakiem.

– A hak duży?

– A kto go tam wie.

Ktoś zażartował, że ukraiński hak ma co najmniej dziesięć kilometrów. Przesadził, ale jakieś trzydzieści przeszliśmy tego dnia na pewno.

Z początku szło mi się dobrze. Byłem dość sprawny fizycznie, nieźle wysportowany, chodziłem przed wojną po Tatrach. Zdziwiło mnie więc, gdy zauważyłem gdzieś tak od połowy drogi, że coraz więcej kolegów wyprzedza mnie. Szedłem wyraźnie wolniej od znacznej większości żołnierzy. Wreszcie znalazłem się wraz z kilkoma innymi na szarym końcu. Co to jest? Zmęczenie, głód?

N. była dużą wsią, dobrze zagospodarowaną, zamożną. Nasi dowódcy (sierżanci, kapitana nie widzieliśmy od chwili wyjścia z Sum) wspólnie z przewodniczącym kołchozu kierowali nas do chat, gdzie mieliśmy zjeść kolację i przenocować. Zostałem umieszczony razem z fryzjerem i jeszcze dwoma żołnierzami z naszego wagonu. Gospodyni przyjęła nas gościnnie. Męża w domu nie było, wzięto go do wojska. Dzieci przyglądały się nam ciekawie. Kolacja była pyszna. Częstowano nas gorącym plackiem nadziewanym grzybami. Potem było mleko, wszystkiego pod dostatkiem. Z naszej czwórki tylko ja płynnie mówiłem po ukraińsku, co bardzo się spodobało gospodyni. Trochę znał ukraiński fryzjer, ale mówił nim bardzo słabo.

– A może ktoś z was gra na skrzypcach? – spytała kobieta, przynosząc instrument, na którym kiedyś grywał jej mąż.

– Owszem – odrzekł fryzjer – ja gram, może nie najlepiej, ale jakoś tam.

Zagrał nam, a właściwie zaśpiewał, akompaniując sobie na skrzypcach, włoską canzonettę w rosyjskim przekładzie Skażitie diewuszki podrużkie waszej.

Już przy kolacji zauważyłem, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Z początku, zmęczony i wygłodniały, rzuciłem się chciwie na jadło. Ale apetyt szybko mi przeszedł i dostałem mdłości. Musiałem wyjść z chaty, zwymiotowałem kolację. Poczułem się lepiej, ale zrozumiałem, że coś jest ze mną nie w porządku i że gorączka w wagonie, a także zła forma w marszu, nie były przypadkowe.

Nazajutrz po pobudce zjawił się znowu kapitan. Skąd się wziął, nie mieliśmy pojęcia. Chyba przywieziono go samochodem.

– Towarzysze! – rozpoczął. – Przed nami bojowe zadanie. Mamy dziś przejść 25 kilometrów do miejscowości P. Czeka nas tam wspaniała kolacja…

I tak dalej. Dokładnie jak poprzedniego dnia. Ruszyliśmy, a mnie szło się jeszcze gorzej niż wczoraj. Do tego wszystkiego zaczął padać deszcz. Od tego dnia padał niemal codziennie. Mokliśmy więc i grzęźli w błocie ukraińskich czarnoziemnych polnych dróg. Noce natomiast były pogodne, bardzo chłodne, niebo pełne gwiazd. Dla nas oczywiście byłoby lepiej, gdyby dni były pogodne, a noce wszystko jedno jakie.

Tego drugiego dnia minęliśmy miasto Lebiedin, nocowaliśmy zaś znowu w jakiejś wsi. I znów podczas kolacji zaczęło mnie mdlić, i znów zwymiotowałem. A z rana następnego dnia zauważyłem, że mój mocz ma jakiś nienaturalny, bardzo żółty kolor. Przypomniałem sobie lekcje higieny naszego świetnego nauczyciela przyrody od Reya, profesora Szaniawskiego. To chyba żółtaczka. Poprosiłem fryzjera o lusterko. No tak, białka oczu były żółte. Żółtaczka. Choroba w takiej chwili była dla mnie prawdziwą katastrofą.

I znowu zjawił się kapitan i znów zabrzmiało:

– Towarzysze! Przed nami bojowe zadanie. Mamy przejść…

I znów te 25 kilometrów. Poszedłem, ledwie włócząc nogami. Osłabło jeszcze kilku żołnierzy, chyba z głodu. Jadaliśmy tylko dwa razy dziennie, a przedtem w czasie jazdy pociągiem było jeszcze gorzej. Z coraz większym trudem szedł Kiszyniowski. Był starszy od nas, nie przyzwyczajony do wysiłku fizycznego, ze zdrowiem też nie wszystko było u niego w porządku.

 

Czwarty dzień marszu. Z rana kapitan wygłosił swoje codzienne przemówienie. Tym razem brzmiało ono nieco inaczej:

– Towarzysze! Przed nami bojowe zadanie. Mamy dziś przejść mniej niż w dni poprzednie. Przed nami miasto Achtyrka, cel naszej drogi. W Achtyrce czeka was wspaniały obiad w jednostce wojskowej, do której zostanie wcielony nasz oddział.

Poszliśmy. Niebo było szare, ale nie padało. Bliskość celu podróży jakoś nas podniosła na duchu. Szło się raźniej, mimo iż zmęczenie mocno dawało się we znaki.

A oto i Achtyrka. Takie sobie miasteczko, jakich wiele na Ukrainie. Ledwie minęliśmy pierwsze zabudowania, na niebie pojawił się samolot. Rozległa się kanonada dział przeciwlotniczych.

– To Messerschmitt-110 Jaguar – powiedziałem.

– Skąd znasz samoloty niemieckie?

– Trochę z wojny w Polsce, a trochę z gazet. W lipcu codziennie zamieszczano sylwetki samolotów. Mam dobrą pamięć wzrokową i zapamiętałem je.

Do miejsca przeznaczenia musieliśmy przejść przez jakąś rzekę czy staw. Nie było mostu i szło się po palach wbitych na sztorc. Było to trudne, a ja do tego miałem zawroty głowy. W pewnym momencie pomyślałem, co to by było, gdybym zleciał. W tej samej chwili straciłem równowagę i wpadłem do wody. Było płytko, woda sięgała nieco niżej pasa. Niemniej kąpiel w zimnej wodzie nie należała do przyjemności, nie mówiąc już o tym, że zmokła mi odzież.

Przyszliśmy do jakichś koszar, a właściwie baraków. Nie widziało się tam żadnej jednostki wojskowej, były natomiast jakieś służby aprowizacyjne i inne. I oto niespodzianka. Nasz sierżant zebrał nas i zakomunikował, że zgodnie z otrzymanym rozkazem mamy pomaszerować do… Sum! Niech to cholera, tyle było łażenia i znowu do Sum?

– To po jakiego diabła szliśmy z Sum do Achtyrki? – spytał ktoś.

– Nie wiem. Rozkaz jest rozkazem – odpowiedział sierżant.

– Przecież mogliśmy przyjechać pociągiem do Achtyrki, gdybyśmy jechali inną drogą – zauważył inny, który znał widocznie te okolice.

– Dowództwo lepiej wie, którędy mamy jechać – odparł sierżant.

– Z Sum do Achtyrki można iść krótszą drogą, po co kazano nam iść przez Lebiedin?

– A co wy możecie wiedzieć? – bronił się sierżant. – Może to był chytry manewr w celu zmylenia wroga.

– To nie manewr, to bajzel. Dajcie nam jeść.

– Spokojnie towarzysze, zaraz będziemy fasowali jedzenie.

I rzeczywiście. Wydano nam po porcji chleba i po dużym kawale mięsa. Surowego!

Co robić z surowym mięsem? Ktoś rzucił propozycję, żeby rozpalić ogniska i upiec je.

– Nie wolno – wrzasnął sierżant. – Ściągniecie na siebie samoloty. Jest rozkaz natychmiast wyjść z Achtyrki. Spotkamy się we wsi R. Tam upieczemy mięso.

Tymczasem chciwie wcinaliśmy chleb. Ale cóż to? Nasz inżynier je surowe mięso! Nie je, a żre. Odgryza całe kawały, żuje je i łyka.

– Co za żołądek musi mieć ten człowiek – z podziwem powiedział Michaił.

Kilka osób próbuje pójść za przykładem inżyniera, ale prawie nikomu się nie udaje. Chcę wyrzucić swoją porcję, bo przecież w worku zaplami mi wszystko.

– Nie wyrzucaj – prosi mnie inżynier – ja to zjem.

Oddałem mu mięso. Niech mu będzie na zdrowie.

Z powrotem poszliśmy krótszą drogą. Miało to zaoszczędzić nam dzień chodzenia. Bałem się tej drogi. Nie mdliło mnie już co prawda, ale bardzo osłabłem.

– Słuchaj Borys – zwrócił się do mnie Kiszyniowski. – Ty ledwie już idziesz, ja ledwie nogami włóczę, chory jestem. Pójdziemy wolniej, byle iść razem. Dojdziemy do R. o pół godziny, godzinę później, cóż w tym strasznego?

– Dobra jest, pójdziemy wolniej. I tak cały czas nie nadążamy. Jakoś to będzie.

Był już wieczór, gdy doszliśmy do R. Czołówka naszego oddziału była tam chyba o godzinę wcześniej. Cóż z tego. Nikt nie był jeszcze zakwaterowany, nie czekała na nas „wspaniała kolacja”. Panował kompletny bałagan. Kołchoźnicy nie chcieli wpuszczać nas do chat. Z trudem udało się przewodniczącemu kołchozu zorganizować dla nas jakiś nocleg i nędzne wyżywienie.

Nie lepiej było ze śniadaniem. Niektórym z nas udało się kupić trochę jedzenia u chłopów. Ja nie miałem już pieniędzy. Moje śniadanie sfinansował Kiszyniowski. Tego ranka nie pojawił się kapitan. W ogóle nie zobaczyliśmy go już więcej. Panowało kompletne bezhołowie. W drogę wyruszyliśmy późno.

Szedłem znowu z Kiszyniowskim. Daleko w tyle za oddziałem. Padał deszcz, potem wypogodziło się. Było już prawie ciemno, gdy przechodziliśmy przez wąską groblę między dwoma stawami. Stawy były duże, prostokątne. Jeden leżał na wschód od grobli, drugi – na zachód. Widok był niezwykły. Niebo na zachodzie płonęło krwawą czerwienią i tak barwiło wodę w stawie. Niebo na wschodzie było granatowe, woda w stawie czarna, straszna. Ogarnął mnie bezbrzeżny smutek kończącego się lata, przybliżającej się jesieni. Przerażała sytuacja dnia dzisiejszego, niepewność jutra.

Z noclegiem i wyżywieniem tego wieczora było jeszcze gorzej niż poprzedniego.

Nazajutrz szliśmy dość szerokim gościńcem. Zostaliśmy z Kiszyniowskim daleko w tyle, a potem straciliśmy oddział z oczu. Od pewnego miejsca gościniec biegł równolegle do trasy kolejki wąskotorowej. Usłyszeliśmy za sobą gwizd lokomotywy i jej ciężkie sapanie. Mała, śmieszna ciuchcia ciągnęła kilka wagonów towarowych. Były to niskie, otwarte platformy. W tym miejscu droga nieznacznie się wznosiła i pociąg szedł bardzo wolno.

– Kiszyniowski! Skaczemy do pociągu.

– Nie dam rady.

– Dasz. Skaczemy!

Wskoczyliśmy. No, teraz przynajmniej trochę odpoczniemy i zbliżymy się do kolumny. Może ją nawet prześcigniemy. Na platformie znaleźliśmy malutką teczuszkę, a właściwie walizeczkę ze skromnym śniadaniem i ręcznikiem. Widocznie ktoś to zostawił, jadąc do pracy. Dla nas czysty zysk.

Jakiś czas tory szły blisko gościńca. Potem jednak skręciły nieco w lewo, podczas gdy gościniec – w prawo. Tu byłoby najlepiej wysiąść. Ale właśnie samowarek dodał gazu i o tym, żeby wyskoczyć nie było mowy. Jechaliśmy dość długo, aż wreszcie pociąg zatrzymał się na jakimś przystanku. Poszliśmy z powrotem wzdłuż torów aż do gościńca. Straciliśmy przy tym dużo czasu i sił.

Droga dłużyła się nam niezmiernie. Wydawało się, że nie ma końca. Było pochmurno i wcześnie zaczęło szarzeć. Na horyzoncie zamajaczyły zarysy miasta. To pewnie Sumy. Usłyszeliśmy jakieś oddalone brzęczenie. Dźwięk narastał. Dobiegał od strony Sum. Samoloty. Rozległy się rzadkie odgłosy zenitówek. A potem błysk i po krótkim czasie daleki huk wybuchu. I znów błysk, huk i ryk motoru, nabierającego wysokości samolotu. I znowu to samo. Nie miałem wątpliwości – to sztukasy.

Przy pierwszym wybuchu Kiszyniowski padł na ziemię, krzycząc do mnie:

– Padnij!

– Zwariowałeś? To przecież daleko.

– Ale odłamki mogą nas porazić.

– Z takiej odległości? Nie bądź śmieszny.

Poszliśmy dalej. Było już zupełnie szaro, gdy zauważyliśmy idącą naprzeciw nas kolumnę. To byli nasi, tylko że było ich znacznie mniej.

– Co się stało? Dlaczego wracacie?

Zaczęli opowiadać jeden przez drugiego:

– Mieliście szczęście, że zostaliście z tyłu. My też. Ci, co szli pierwsi, dostali się pod bomby. Są zabici i ranni. Tego się nie da opowiedzieć, co widzieliśmy. Nasi towarzysze, którzy jeszcze z rana żyli! A teraz, o Boże! Leżeli zmasakrowani, z wyprutymi bebechami. Tego się nigdy nie zapomni.

– To tylu was tylko zostało?

– Oprócz zabitych i rannych nie ma z nami tych, którzy postanowili wracać do Lisek.

– A wy dokąd idziecie?

– Dostaliśmy rozkaz iść do Achtyrki.

– Znowu do Achtyrki? Czy oni oszaleli?

– Taki jest rozkaz.

Poszliśmy z nimi.

Nie pamiętam już, czy było to następnego dnia po sumskiej masakrze, czy może jeszcze dzień później. Lał deszcz. Człapaliśmy drogą, grzęznąc w błocie. Przed skrzyżowaniem z innym gościńcem zatrzymaliśmy się, aby odpocząć i przepuścić idącą naprzeciw kolumnę. Były to jakieś tabory. Żołnierze idący pieszo, furmanki. Stała tam nieduża wiata, zapewne budka dróżnika drogowego. Kilku z nas weszło do niej. Położyłem się na podłodze. Byłem zupełnie wykończony, zobojętniały na wszystko.

Usłyszeliśmy oddalony warkot silnika samolotowego. Ktoś krzyknął:

– To Fryc, uciekajmy!

– Zwariowaliście – odpowiedziałem – w taką pogodę, przy tak niskim pułapie?

Nie zdążyłem jeszcze dopowiedzieć tych słów, gdy zza chmur wynurzył się Messerschmitt 109. Przeszedł w lot koszący, siekąc wściekle z karabinów maszynowych. Zobaczyłem krzyże na skrzydłach, bryzgi błota rozpryskującego się od uderzeń kul. Usłyszałem czyjś krzyk i rżenie koni. Wszystko to trwało sekundy. Potem cisza.

Leżałem w budce sam. Wszyscy się rozbiegli. Za chwilę podbiegło do mnie kilku żołnierzy:

– Przyjacielu, jesteś ranny?

– Nie.

– To dlaczego nie uciekałeś?

– Daleko uciekniesz od takiego skurwysyna?

Logiczne. Ale nie logika czy trzeźwy rozsądek podyktowały mi to skądinąd najwłaściwsze zachowanie się w tej sytuacji. Po prostu znajdowałem się w stanie skrajnego wyczerpania, całkowitej apatii. Nic mi się właściwie już nie chciało i było mi zupełnie wszystko jedno. Straciłem nawet instynkt samozachowawczy, zupełnie nie bałem się śmierci i zdawałem sobie z tego sprawę. Toteż nie cieszyły mnie słowa kolegów, podziwiających moją zimną krew i odwagę.

Kilku żołnierzy z oddziału taborów było rannych, na szczęście lekko. Tylko jeden z nich dość mocno krwawił. Jeden koń był zabity, jeden ranny i trzeba go było zastrzelić.

Zrozumiałem, że w stanie, w jakim się znajduję, do Achtyrki nie dojdę. Trzeba wracać do Lisek. Ale jak? Ktoś radził, żeby pójść drogą od skrzyżowania w lewo, która dość szybko doprowadzi do niewielkiej stacji kolejowej Smorodino. Zdecydowałem się na to. Poszedł ze mną Kiszyniowski i jeszcze kilku żołnierzy z naszego oddziału. Pozostali ruszyli do Achtyrki.

W Smorodino podzieliliśmy się na pary, co miało ułatwić przedostanie się do Lisek. Wsiedliśmy z Kiszyniowskim do pociągu towarowego, który jechał w kierunku Charkowa. Tak zaczęła się ta dziwna podróż.

*

Głodni i zziębnięci, chorzy i zjadani przez wszy dotarliśmy do Charkowa. To wielkie miasto uderzyło mnie swą brzydotą i szarzyzną. Być może mój stan pogłębiał to niekorzystne wrażenie, ale w zasadzie było ono słuszne. Byłem w Charkowie jeszcze dwukrotnie. W 1945 roku – w czasie demobilizacji, i w 1968, w okresie inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, gdy spędziłem tam wraz z rodziną – jako gość charkowskiego matematyka – pięć dni. Jest to miasto bez zabytków. Brzydkie i jakby pozbawione historii. Ale wróćmy do roku 1941. Przed sklepami zauważyliśmy ogromne kolejki. Zdaje się, że było to już po wprowadzeniu kartek na żywność. Poza tym znowu trafiliśmy na nalot. Widocznie Charków był często bombardowany, czemu trudno się dziwić, biorąc pod uwagę jego znaczenie gospodarcze i strategiczne. Z trudem udało się nam coś zjeść. Wróciliśmy na dworzec i puściliśmy się w dalszą drogę.

Podróżowaliśmy teraz w jakiś przedziwny sposób. Na otwartych platformach, na pomostach zamkniętych wagonów towarowych, przesiadając się z pociągu na pociąg. Głodowaliśmy i mokliśmy, nie dawały nam spokoju wszy. Kiszyniowski czuł się coraz gorzej, mnie znów zaczęło często mdlić i bolało w prawym boku. Wybieraliśmy pociągi na podstawie informacji uzyskiwanych od maszynistów. Często były one nieścisłe. Nieraz – w związku z sytuacją wojenną – już w czasie drogi zmieniano trasę. W wyniku tego wszystkiego zamiast przybliżać się do Lisek, zaczęliśmy się w pewnym momencie od nich oddalać i po kilku dniach przybyliśmy do Zagłębia Donieckiego.

Wysiedliśmy na jakiejś dość dużej stacji, aby zasięgnąć języka i wybrać wreszcie właściwy pociąg. Staraliśmy się przy tym unikać patroli wojskowych; spotkanie z nimi mogło mieć dla nas przykre konsekwencje. Chodząc po stacji towarowej spostrzegliśmy pomieszczenie przypominające brudną i zaniedbaną ubikację. Jaka była nasza radość, gdy zauważyliśmy wewnątrz dwa prysznice. Rozebraliśmy się i wykąpali pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Po tej ablucji nabraliśmy wigoru i ze zdwojoną energią ruszyliśmy na poszukiwanie niezbędnych informacji. Dowiedzieliśmy się, że pociąg naładowany węglem, stojący na takim to a takim torze, wyruszy wkrótce w interesującym nas kierunku. Znaleźliśmy go. Składał się wyłącznie z otwartych platform, naładowanych do granic możliwości węglem. Gdy tak szliśmy wzdłuż toru, wypatrując najdogodniejszego wagonu i zastanawiając się, jak się nań wdrapać, zauważyliśmy człowieka odzianego w fufajkę i waciane spodnie, obutego w gumiaki zrobione z opony – tak zwane czuni – idącego naprzeciw nas. Podobnie jak my przyglądał się bacznie wagonom.

– Ej riebiata – zaczął. – Wy też, jak widzę, w podróż się wybieracie.

– Tak. Tylko nie bardzo wiemy, jak się wdrapać na ten węgiel.

– No to pozwólcie ze mną, szanowni obywatele. Służę wagonem sypialnym pierwszej klasy z miejscówką. Sądzę, że nie pogardzicie towarzystwem donbaskiego górnika, proletariusza z dziada-pradziada.

„Proletariusz z dziada-pradziada” wybrał odpowiednią platformę i pokazał nam, jak na nią wejść. Robił to z niezwykłą wprawą i widać było, że ten sposób podróżowania nie jest mu pierwszyzną.

Usadowiliśmy się na węglu.

– Czy stąd nie zlecimy? – zapytał Kiszyniowski. – Węgiel może się osypać.

– E tam – odparł górnik. – Węgiel się nie osypie, z tej strony niebezpieczeństwo nam nie grozi. Grunt żeby nocą nie zlecieć, jak się zaśnie. Będziemy na zmianę czuwali. Dwóch niech śpi, jeden ich pilnuje.

Ruszyliśmy. Górnik wyciągnął zza pazuchy kapciuch z machorką, wyjął z kieszeni gazetę i zaproponował: – Zakuriwaj, kto biez sowiesti!

Kiszyniowski okazał się „bez sowiesti”, to znaczy bez sumienia i przyjął zaproszenie. Ja miałem sowiest', bo byłem niepalący. Górnik palił dużo i za każdym razem wykrzykiwał swoje „zakuriwaj, kto biez sowiesti”. Kiszyniowski za każdym razem brał machorkę, kawałek gazety i robił skręta.

Jazda na węglu była okropna, zwłaszcza nocą. Spało się nerwowo czując podświadomie niebezpieczeństwo. Ten, kto czuwał, musiał mieć stale napiętą do granic możliwości uwagę, aby w razie czego natychmiast zareagować. A tu morzył go sen, z czym niełatwo było walczyć. Do tego wszystkiego było zimno i wiał nam w twarze wiatr.

Gdy nazajutrz zeszliśmy z platformy, wyglądaliśmy jak Murzyni. Nawet nasze włosy były „murzyńskie” – nie tylko czarne jak smoła, ale grube i sztywne od osiadłego na nich pyłu węglowego.

Dla górnika był to koniec podróży, my zajęliśmy się poszukiwaniem innego pociągu. Ale przedtem poszliśmy do fryzjera. Mieliśmy dość naszych brudnych czupryn. Miała to być także profilaktyka. Wystarczało nam wszy odzieżowych, po co nam jeszcze głowowe? Maszynka, strzygąca nas na zero, z trudem brała nasze węglowe „afro”.

Dalsza nasza podróż była jakimś przypadkowym błądzeniem po pajęczynie dróg Zagłębia Donieckiego. Często przesiadaliśmy się z pociągu na pociąg. Nie pamiętam zupełnie nazw ogromnej ilości stacji i stacyjek Donbasu, słynnego zagłębia, przy którym nasze Śląsko-Dąbrowskie wydaje się liliputem. Musiało to wszystko razem wyryć trwały ślad w mojej podświadomości, bo do niedawna jeszcze w snach często błąkałem się koleją po jakiejś czarnej, potwornej krainie i sny te były prawdziwymi koszmarami.

 

Donbas poza nami. Jest i pociąg towarowy, który jedzie do Lisek (o pasażerskim przez cały ten czas nawet nie myśleliśmy; wprowadzono przepustki, a oprócz tego szkoda było pieniędzy). W tym jednak momencie Kiszyniowski spasował. Czuł się tak źle, że postanowił odwiedzić poliklinikę, a potem jechać na wschód, do miasta, które było celem podróży jego rodziny. Namawiał mnie gorąco, żebym jechał z nim. Odmówiłem. Uważałem, że powinienem wrócić do Lisek, miejsca, w którym powołano mnie do wojska. Pożegnaliśmy się serdecznie. Zostałem sam. Sam jeden w ogromnym, objętym wojną kraju. Było to uczucie przerażające. A do tego byłem chory i nie miałem w kieszeni ani kopiejki.

Do Lisek przybyłem trzeciego dnia wieczorem. Przez trzy doby prawie nic nie jadłem. Z początku nie czułem głodu, bo miałem znowu mdłości. Potem byłem głodny, a potem głód jakby ustąpił, a właściwie przeniósł się gdzieś w okolice kolan w postaci drętwej słabości. Gdy wysiadłem w Liskach – a poczułem się tam niemal jak stary obywatel tego miasta – nogi ledwie mnie niosły. Szedłem chyba tak samo, jak owego pamiętnego 3 listopada 1939 roku, gdy uznano mnie za „szpiona-pijanicę”.

Wszedłem na dworzec, gdzie tak niedawno jeszcze byłem z Mirką i skierowałem się do bufetu. W poczekalni dworcowej i w bufecie wiele się zmieniło. Wszędzie pełno było ludzi. Siedzieli na ławkach i na podłodze pod ścianami. Niektórzy jedli przy stołach. Ścisnęło mnie w dołku. Tak dawno nie miałem nic w ustach. Stałem koło mężczyzny, który jadł gulasz z kaszą. Starannie wybierał kawałki mięsa, nie ruszając tłustej, smacznie wyglądającej kaszy. Odstawił talerz i zaczął pić herbatę. Przemogłem uczucie wstydu i spytałem:

– Czy mogę po was dojeść kaszę?

– Proszę.

Dobra była ta kasza, ale było jej mało. A teraz spać. Ale gdzie? Wszystkie nadające się do tego miejsca były już zajęte. A co mi tam! Spać byle gdzie, byle spać. Położyłem się na kamiennej podłodze, dość daleko od ściany, a więc w miejscu jak najgorszym. Podłożyłem pod głowę worek z rzeczami. Ludzie kręcili się, potrącali mnie, z megafonu płynęły dźwięki marszów. Nic jednak nie było w stanie mi przeszkodzić. Zapadłem w głęboki sen.

 

Stałem na schodach przed drzwiami naszego mieszkania w Warszawie. Byłem szczęśliwy, że znów tu jestem. Było cicho i tylko przez drzwi dobiegały jakby z oddali dźwięki Szopena. To gra moja matka. Nie dzwonię, żeby nie przerywać muzyki. Ale tak chce mi się być już tam. Chcę podnieść rękę i dotknąć dzwonka. Nie mogę. Jest dziwnie ciężka. Ktoś mnie za nią trzyma, szarpie. Powoli otwieram oczy.

– Tu nie wolno spać.

Nade mną pochyla się milicjant. Potrząsa mną, jeszcze półprzytomnym. Rozglądam się dokoła. Gdzie jestem? Co tu robię? Pod powiekami mam jeszcze sen, widzę niemal drzwi naszego mieszkania. Z wolna powracam do rzeczywistości. Dokoła ludzie. Cisza. Tylko z megafonu spływają ostatnie dźwięki mazurka Szopena. A był to mazurek a-moll opus 67 nr 4, ulubiony mazurek mojej matki.

Z rana sprzedałem coś z mego worka i zjadłem na dworcu śniadanie. Potem poszedłem do wojenkomatu. W korytarzu spotkałem Biełowa.

– Kogo widzę? – powiedział wesoło. – Nie wiedzieliśmy, co się z wami stało. Myślałem, że …

– Jak widzicie, to się nie stało.

– Niektórzy wasi koledzy wrócili już wcześniej, inni zostali wcieleni.

– A inni gryzą ziemię w Sumach.

– Tak, to tragiczne. Ale cóż robić? Wojna.

– Przecież oni właściwie nie wojowali.

– Mylicie się i bardzo jednostronnie ujmujecie fakty. Czy wojuje tylko ten, kto strzela? Mało to jednostek nie dochodzi do frontu? Czy ci, którzy giną przed linią frontu, nie są ofiarami wojny, nie giną jak żołnierze?

Nie mogłem nie przyznać mu racji, powiedziałem jednak dość ostro, co myślę o bałaganie, jaki spowodował nasze dreptanie na trasie Sumy-Achtyrka.

 

Od czasu wyjazdu z Lisek nie czytałem gazet i nie słuchałem radia. Dopiero teraz dowiedziałem się z komunikatu radiowego i od Biełowa o sytuacji na froncie. Padł Kijów. Niemcy i Finowie byli pod Leningradem, źle się działo w środkowej części frontu. Niemcy rwali ku Moskwie. Co będzie dalej? Czy Rosja wytrzyma?

Wojenkom przyjął mnie życzliwie.

– Bardzo źle wyglądacie. Poślemy was na jakiś czas do kołchozu, żebyście przyszli do siebie. Mam nadzieję, że pomożecie tam w pracy. Mężczyzn zupełnie po wsiach nie ma. Jak się poprawicie, skierujemy was do jednostki. To samo zrobiliśmy już z wieloma.

Przed wieczorem pojechałem ciężarówką kołchozową na wieś. Zmokłem w drodze i zmarzłem. Dom, w którym mnie umieszczono, był biedny i zapuszczony. Mieszkała tam dość liczna rodzina. Nalano mi do szaflika gorącej wody. Wyszorowałem się i siadłem z gospodarzami (same kobiety i dzieci) do kolacji. Byli dla mnie dobrzy i gościnni, mimo iż sami nie za dużo mieli. Cieszyli się, że mi smakuje, a ja jadłem za dwóch. Do snu ułożono mnie na piecu. Było mi ciepło i wygodnie. Niestety, przeszkadzał spać ból w prawym boku i, przede wszystkim, wszy. Rozzuchwalone ciepłem urządziły mi taki „spektakl”, że dziesięciu palców nie starczało, żeby się drapać.

Nazajutrz nie zdążyłem jeszcze zjeść śniadania, gdy w chacie pojawił się kołchozowy brygadzista:

– Szykujcie się w drogę. Jest rozkaz z wojenkomatu przywieźć tam wszystkich umieszczonych tymczasowo w kołchozach żołnierzy.

To dopiero odpocząłem, nie ma co.

– A wy, gospodyni, macie dać towarzyszowi na drogę dwa bochenki chleba i upiec kurę.

Gdy po jakimś czasie przyszedł po mnie, byłem już całkowicie gotowy. Gospodyni przygotowała mi jedzenie na drogę. Widząc, w jakiej żyje biedzie, wziąłem tylko jeden bochenek i połowę upieczonej kury. Jej wdzięczność była wzruszająca, a mnie było wstyd, że biorę nawet to, co biorę.

Było nas na ciężarówce wielu. Droga była wyboista. Jechało się fatalnie, tym bardziej, że szofer nie żałował gazu. Ale oto i Liski, i dobrze mi znany barak wojenkomatu. Wysiedliśmy. Było tu już sporo ludzi przywiezionych z innych kołchozów. Wciąż zwożono nowych. Pod koniec dnia zjawił się wojenkom i zapowiedział na następny dzień otprawkę, wyjazd.

Noc spędziliśmy w wojenkomacie, w niesamowitym tłoku. Ja miałem „miejsce siedzące” na ławce w korytarzu. Zorientowałem się, że większość wśród nas stanowili ludzie z terenów zagarniętych przez Związek Radziecki w latach 1939 – 40. Naprzeciwko mnie siedział mój rówieśnik, też warszawianin. Był bardzo oczytany i przez większą część nocy dyskutowaliśmy zawzięcie, głównie o Feuerbachu i stosunku do niego młodego Marksa. Pamiętając słowa Feuerbacha, że „jeśli w mym żołądku nie ma pokarmu, to w mojej głowie nie ma chęci do filozofowania” (cytuję z pamięci, zapewne mocno przekręcam), posilałem się od czasu do czasu kurą i chlebem. Wkrótce pozostały mi już tylko kości do obgryzania.

Z rana poszedłem do polikliniki. Zbadała mnie młoda lekarka. Diagnoza brzmiała: kataralnaja żełtucha. Jaki to rodzaj żółtaczki, do dziś nie wiem.

– Co mam robić?

– No cóż, dieta. Mleko, jarzyny, owoce. Unikać ostrych i tłustych potraw. Zwłaszcza rzeczy słonych, śledzi i temu podobnych.

Podziękowałem i wyszedłem. Miałem wprost idealne warunki do stosowania tej diety. Wkrótce śledź – i to jaki – wstrętny, cały w słonej mazi, miał obok komiśniaka stać się moją jedyną strawą (niekiedy nie codzienną). A mimo to jakoś mi ta żółtaczka przeszła. Aż dziw bierze.

Wieczorem, przed otprawką, miało się odbyć w wojenkomacie badanie lekarskie. Ponieważ właśnie w całym mieście zgasło światło, badanie odbywało się w sposób uproszczony. W całkowitej ciemności podchodziło się do stolika, przy którym siedział lekarz. Trzeba było podnieść koszulę. Lekarz uderzał palcami po plecach i pytał:

– Zdrowy?

– Zdrowy.

– Na otprawku.

Przyszła moja kolej.

– Zdrowy?

– Zdrowy – odpowiedziałem, choć nie była to prawda. W wyobraźni jednak widziałem przed sobą porządną jednostkę wojskową, jakąś organizację, koniec samotności i uczucia, że się jest bezpańskim psem.

– Na otprawku.

A co by było, gdybym tak powiedział „chory”? Dowiedziałem się za chwilę. Podszedł do stolika ktoś następny.

– Zdrowy?

– Nie, jestem chory.

– Co dolega?

Zapytany opisał swoją chorobę.

– Niczewo, na otprawku.

I znów eszelon, i znów wagony towarowe, i znów w drogę.