XII

 

pierwsza połowa listopada 1941 – połowa grudnia 1941

 

Znalazłem się w dużej, marnie oświetlonej sali. To był zapewne klub czy aula szkolna. Uderzyła mnie fala mdłego smrodu, mieszanina potu, woni onuc i dymu machorkowego. Przypomniałem sobie areszt w Szepietowie. Tylko że tu było nas nieporównanie więcej. Wrócili już z trasy. Jedni wieszali na kaloryferach onuce, inni naprawiali odzież, jeszcze inni leżąc na swoich nędznych posłaniach ze słomy palili papierosy. Niektórzy rozmawiali ściszonymi głosami, żeby nie przeszkadzać tym, którzy ułożyli się do snu. Mimo wczesnej stosunkowo pory większość już spała.

Rozejrzałem się szukając wolnego miejsca. Na podium, naprzeciw wejścia, wszystko było zajęte. Nic dziwnego, to były najlepsze miejsca. Pod ścianami też nie było już nic wolnego. Zostało co nieco miejsca w środku. Przyniosłem sobie słomy i ulokowałem się. Po drodze zajrzałem do kilku klas. Tam też byli żołnierze naszego batalionu. Szkoła jako taka widocznie nie funkcjonowała.

Przysiadł się do mnie Lolek.

– No i jak tu jest? – zapytałem.

– Jak może być? Jak w Usmaniu, tyle, że jesteśmy razem. O piątej pobudka. Pracujemy dwanaście godzin. Mróz, ziemia zmarznięta. Żarcie nędzne, wszy, odmrożenia. Po pracy nic się nie chce. Zresztą sam widzisz.

Nazajutrz przyszli do nas „bosych” przysłani przez dowództwo „szewcy”. Użyłem tego słowa w cudzysłowie, nie byli to bowiem zwykli szewcy, lecz specjaliści od robienia łapci. Robili je z łyka zdzieranego z drzew. Było ich kilku. Wszyscy oczywiście wieśniacy. Mój był Sybirakiem, chyba z 10 lat starszym ode mnie. Średniego wzrostu, miał czarną brodę i trochę mi przypominał Michajłowskiego. Choć to nie był ten poziom, pozostawił w mej pamięci jak najlepsze wspomnienie. Spokojny, poważny, dobry i przy całej swojej prostocie mądry. Niestety, niewielu moich kolegów ze strojbatu mogę tak dobrze wspominać, jak jego. Zwracał się do mnie – zresztą do innych też – z dużym szacunkiem, często używał słowa towariszcz.

– Źle tu jest bardzo, towarzyszu – powiedział. – Głodujemy, brudni jesteśmy, marnie ubrani. Mróz duży…

– Chyba dla was, człowieka z Syberii, ten mróz nie jest straszny?

– To prawda, że u nas mrozy bywają większe. Ale wtedy nawet najlżejszy wiaterek nie powieje. A tu wiatr bywa często. Tam człowiek jest dobrze ubrany i w swojej chacie się ogrzeje i zje lepiej. A tu co? Teraz jest mi trochę lżej. Wzięli nas kilku do robienia łapci, ale jutro, pojutrze to się skończy i wrócimy na trasę.

– A w tych łapciach da się chodzić? Nogi nie zmarzną?

– W łapciach, towarzyszu, będzie wam lepiej niż w butach. Zrobię je wam bardzo duże, napchacie, ile się da, szmat, może jakiejś waty macie. Pod spód papier jest dobry. Onuce załóżcie, a jeśli macie dwie pary, to jeszcze lepiej. Nie zmarzniecie i nóg nie odmrozicie. Niektórzy to nawet prosili, żeby im na buty łapcie zrobić. I są zadowoleni.

I ja byłem zadowolony. Sądzę, że dużo zawdzięczam sybirskiemu mistrzowi od robienia łapci. Zdążyłem już sobie odmrozić nogi w czasie podróży z Usmania do Otrożki i gdybym musiał pracować w niewygodnych butach lub kiepskich łapciach, źle by się to mogło dla mnie skończyć. Zgodnie z radą Sybiraka wymościłem sobie moje przedziwne obuwie szmatami i watoliną z palta, pod spód podłożyłem papier i jakoś to było.

Praca była bardzo ciężka. Nie dawał spokoju mróz i ciągłe uczucie głodu. Ziemia przemarzała coraz głębiej. Zasadniczym narzędziem pracy stały się kilof i łom. Ja byłem w tym szczęśliwym położeniu, że miałem na sobie dwa płaszcze, ale niektórzy z nas byli ubrani bardzo lekko i strasznie marzli.

Któregoś dnia przyszedł na nasz odcinek trasy politruk. Był w grubym, ciepłym szynelu i walonkach. Loczek wystawał mu tym razem nie spod furażerki, lecz spod uszatki. Z satysfakcją przypatrywał się, jak pracuje Ziutek, wysoki, dobrze zbudowany blondyn, pochodzący z Polski. W 1939 roku, późną jesienią, zgłosił się do pracy w głębi ZSRR. Wielki cwaniak i kombinator, szybko opanował arkana życia sowieckiego i zupełnie nieźle sobie radził.

– Towariszcz naczalnik – zwrócił się Ziutek do politruka. – Kiedy nam wreszcie porządne umundurowanie wydadzą?

– A to nie jest porządne?

– Ten nędzny szynel i ta podarta bluza pod spodem na taki mróz? Tu trzeba coś cieplejszego. Ot taki płaszcz jak wy macie albo fufajkę. Marzniemy.

– Jak się porządnie pracuje, to się nie marznie.

– A co, ja źle pracuję, towariszcz naczalniczok? Proszę bardzo, mogę lepiej. Tak mi ciepło będzie, że w ogóle żaden szynel nie będzie potrzebny.

To mówiąc Ziutek zrzucił z siebie szynel, następnie gimnastiorkę i w samej koszuli zaczął kopać i to tak, że robił chyba więcej niż trzech innych razem wziętych.

– Wy co, oszaleliście? – przeraził się politruk. – Przeziębić się chcecie? Natychmiast się ubrać!

– A po co? Jak się dobrze pracuje, to i koszula wystarczy.

– Ubrać się! Ja rozkazuję! – wołał nie na żarty przestraszony politruk. Bał się odpowiedzialności za zdrowie Ziutka. Oprócz tego widział w jego postępowaniu jawny protest, który mógł źle podziałać na innych.

– No dobrze już, dobrze.

Ziutek przerwał pracę i ubrał się. Podziwialiśmy go, było jakieś 20 stopni mrozu.

– Marnie pracujecie – zwrócił się politruk do naszej drużyny. – Żebyście się nie migali, dostaniecie indywidualne zadania.

Podzielił nasz odcinek na części i poszedł sobie. Pod koniec dnia przyszedł sprawdzić. Najgorzej sprawa wyglądała u Moroza. Pochodził co prawda ze wsi i był przyzwyczajony do pracy fizycznej, ale najciężej z nas znosił tę głodową wegetację i zimno.

– To jest robota? – spytał go politruk.

– Jak potrafię, tak pracuję.

– No to zostaniesz swołocz na noc i twój dowódca z tobą. Póki nie wykonasz normy, nie waż mi się wracać. Rozumiesz?

– Nie zostanę na noc. Jestem głodny i zmarznięty.

– Co powiedziałeś?

I tu nasz polityczny wychowawca wymierzył Morozowi tęgi policzek.

– Nie bij – krzyknął Moroz, zalewając się łzami.

Politruk co prawda puścił Moroza z trasy, ale odtąd czepiał się go przy każdej sposobności.

 

Dzięki temu, że byliśmy w Otrożce skupieni w jednym miejscu, regularniej otrzymywaliśmy gazety. Na czytanie ich miało się niewiele czasu, gdyż zaraz żołnierze zabierali je, darli na części i dzielili jako niezbędny dodatek do machorki. Ja nie paliłem i zużywałem ten papier w celach higienicznych. Wywoływało to u wielu prawdziwe oburzenie.

– My w tym machorkę palimy, a on tym dupę podciera.

– A czym mam podcierać?

– Nie wiesz czym? Popatrz na niego, jaka kultura. Dupy podcierać się jeszcze nie nauczył. Inteligent zasrany!

– Nie dawać papieru tym, co nie palą – zaproponował ktoś.

– Nie, tak nie można – sprzeciwił się inny. – Trzeba dzielić sprawiedliwie na wszystkich i niech każdy robi ze swoją gazetą, co mu się podoba.

„Zasrani inteligenci”, czyli zwolennicy niestandardowego podcierania się, byli uratowani. Jednak tego rodzaju odstępstwa od normy nie są w wojsku przez ogół kolegów dobrze widziane.

 

Z gazet można się było wiele dowiedzieć. Pewne fakty podawano tam w sposób jawny, inne – w zawoalowany, inne wreszcie można było jedynie wydedukować. Padł Rostów i to nie mogło nie trwożyć. Wielkie miasto, ogromne centrum przemysłowe, kluczowa pozycja strategiczna w drodze na Kubań i Kaukaz Północny. A jaki to ogromny kawał drogi od granicy! Podróżując eszelonami i siedząc w Usmaniu, oderwany od źródeł informacji nawet tak mało miarodajnych jak komunikaty Sowinformbiura (zajęło w czasie wojny miejsce TASS-a), nie zauważyłem nawet, kiedy Niemcy zagarnęli prawie całą Ukrainę włącznie z Charkowem i znaczną częścią Zagłębia Donieckiego wraz z jego stolicą, miastem Stalino (obecnie Donieck), kiedy zdobyli Kursk, Orzeł i wiele wiele innych miast. Było oczywiste, że teraz szykowali się do wielkiej, rozstrzygającej bitwy o Moskwę. A jeśli padnie Moskwa, czy będzie to oznaczało koniec wojny? Chyba nie. I znów nieodparcie nasuwała się analogia z rokiem 1812. I znów w gronie kilku najbliższych kolegów toczyliśmy długie, zażarte dyskusje.

W tym mniej więcej czasie dotarła do mnie broszura z przemówieniem Stalina na uroczystej akademii 6 listopada. Przeczytałem ją z dużym zainteresowaniem. Była w tym przemówieniu zawarta ocena sytuacji wojennej, postawione zadania przed narodem – i – w szczególności – Armią Czerwoną, określone cele wojny. Ciekawe, że Stalin poddał w wątpliwość istniejącą ocenę ideologii i faktycznej treści hitleryzmu jako nacjonalizmu i określił narodowy socjalizm jako skrajny przejaw imperializmu. Optymistycznie brzmiało zdanie, w którym wyraził swoje przekonanie, że jeszcze pół roku, no rok – jak powiedział – i Niemcy hitlerowskie runą pod ciężarem swych zbrodni. Nie sądzę, aby sam w to wierzył, ale było to jedno z licznych kłamstw Stalina, które mu można wybaczyć. W tej bardzo ciężkiej sytuacji naród potrzebował jakiejś pociechy, jakiejś nadziei.

Znamienne było przestawienie akcentów ideologicznych. Na drugi plan zeszły lub całkiem zniknęły takie pojęcia, jak rewolucja, walka klasowa, międzynarodowa solidarność pracujących, internacjonalizm etc. Dominantą stały się ojczyzna, naród, wielcy Rosjanie, jak Suworow czy Kutuzow itd. Stalin widocznie dobrze rozumiał, jakie hasła mogły zmobilizować masy. Od tej chwili zmienił się całkowicie ton propagandy. W gazetach, radiu, literaturze i filmie pojawiły się mało używane dotąd słowa: Rosja, Rosjanie, Ruś, wielki naród rosyjski itp. Sama wojna została nazwana wielką wojną ojczyźnianą. W kronikach filmowych zaczęły pojawiać się cerkwie, popi: kobiety żegnały odchodzących na front znakiem krzyża. Cóż, jak trwoga, to do Boga.

 

A tymczasem w Otrożce my nadal kopaliśmy i kopali, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że z naszej harówki i z naszego potu rośnie potężna linia obronna, która w historii tej wojny odegra wybitną rolę. Tu, na tej linii pod Woroneżem rozegra się wiosną 1942 roku jedna z najważniejszych bitew wojny sowiecko-niemieckiej. To ta właśnie, mało dziś wspominana bitwa zadecydowała o zmianie kierunku głównego natarcia wojsk hitlerowskich w letniej kampanii 1942 roku, które zakończyło się ich klęską pod Stalingradem. J. F. C. Fuller w swej Drugiej wojnie światowej nazwał bitwę woroneską jedną z najfatalniejszych dla Niemców w całej wojnie. Tego samego zdania są W. E. D. Allen i Paul Muratoff, którzy w książce The Russian campaigns 1941 – 1943 mówią o uratowaniu, być może całej kampanii, przez armię skoncentrowaną na północ od Woroneża.

Ale to dopiero będzie, a tymczasem nasze położenie w Otrożce było krytyczne. Do wszystkich naszych nieszczęść dołączyło się jeszcze jedno – wrzody, spowodowane złym odżywianiem się, a w szczególności brakiem witamin. Najwięcej miałem ich na nogach i plecach. Jedne nie zdążyły się jeszcze zagoić, gdy już pojawiały się nowe. Po zagojonych pozostawały wstrętne, brązowe plamy. Myślałem, że pozostaną na całe życie, ale z czasem znikły. Wielu z nas odmroziło sobie ręce lub nogi. Mnie jakoś nieźle chroniły łapcie, ale dawały się jednak we znaki pozostałości odmrożenia, jakiego doznałem w drodze do Otrożki. Swędziało to dotkliwie w cieple i pogorszyło stan ropny otartych miejsc.

Dla mnie i dla moich kolegów najważniejsze stało się zagadnienie, jak przeżyć zimę 1941/42, dla dowództwa sowieckiego na tym odcinku – jak najszybciej i najlepiej zbudować linię obrony Woroneża. I choć cel dowództwa był także naszym celem, a nasza chęć przeżycia leżała niewątpliwie w interesie dowództwa, nastąpiła nieuchronna sprzeczność między nimi. Nic więc dziwnego, że komandirzy i politrucy starali się wycisnąć z nas maksimum wysiłku, podczas gdy my staraliśmy się dać go z siebie jak najmniej.

 

Otrożka, małe miasteczko, miała dużą stację kolejową, leżącą na linii Woroneż – Tambow. Na południe odchodziła stąd linia na Liski-Swobodę. Była więc w pewnym sensie Otrożka stacją węzłową dla Woroneża. Znaczenie jej zwiększało jeszcze to, że na zachód od Woroneża znajdował się newralgiczny węzeł kolejowy Kastorne, skąd drogi rozchodziły się w cztery strony świata, między innymi w kierunku Moskwy. W tym czasie przez Otrożkę przejeżdżały liczne eszelony ewakuacyjne. Pierwszy zauważył to chyba Lolek. Spostrzegł także, że stacja Otrożka była punktem zaopatrzeniowym dla bieżeńców. Przyjeżdżał taki eszelon na stację, wysypywali się z niego ludzie, aby zrealizować talony na chleb, cukier i gorące dania. Było tego zwykle dużo, bo często przez kilka wcześniejszych dni podróży niczego nie otrzymywali. Brali więc chleb, cukier, drugie dania do menażek lub innych naczyń, ale co robić z dużymi ilościami zupy? Zupy na ogół nie brali i zostawały w ten sposób całe jej kotły. To była dla nas gratka! Po pracy biegliśmy – Lolek, ja i jeszcze kilku z nas – na dworzec i wyczekiwaliśmy na pojawienie się pociągu z ewakuowanymi. Jeśli przychodził, opijaliśmy się dosłownie zupą (trudno powiedzieć, że obżeraliśmy się, zupy były zwykle bardzo rzadkie). Potem przez całą noc biegaliśmy z drugiego piętra na podwórze, bo wciąż się nam chciało siusiać po wypiciu takiej ilości płynu.

W tym czasie wydarzyła mi się przykra przygoda. Którejś nocy ktoś obciął spory kawał mego szynela, zapewne na onuce do łapci. Szynel sięgał mi teraz niewiele niżej pępka i wyglądał raczej jak trencz. Spod niego wystawało moje warszawskie palto koloru granatowego, na szczęcie tak długie, że zakrywało mi kolana. Wyglądałem teraz szczególnie malowniczo. Na głowie letnia „pilotka” z opuszczonymi nausznikami, stercząca jak hełm dzięki napchanej w nią watolinie, potem krótki szynel i pod nim długie palto, na nogach czarne owijacze no i znakomite syberyjskie łapcie, swą wielkością mogące konkurować z nartami.

Kilku z nas, „ludzi zachodnich”, zauważyło, że na porannej zbiórce nie sprawdza się obecności i że jeśli wstanie się odpowiednio wcześnie i na zbiórkę nie pójdzie, to można uniknąć trasy. Uważałem takie postępowanie za nieuczciwe, natomiast postanowiłem powiedzieć na zbiórce, że nie wyjdę do pracy na znak protestu przeciwko nieludzkim wręcz warunkom i zwłaszcza fatalnemu wyżywieniu. Tak też zrobiłem. Dołączył do mnie uchodźca z naszych kresów wschodnich, w cywilu księgowy, znany w batalionie z tego, że miał czuprynę do ramion. Wsadzono nas do paki. W drugiej połowie dnia przyszedł do nas dowódca drużyny z fryzjerem i kazał ostrzyc księgowego, mimo jego sprzeciwu, na zero. Jak sądzę z korzyścią dla niego. Ilość wszy przypadających na centymetr kwadratowy jego głowy była wprost nieprawdopodobna. Mój towarzysz niedoli tak się jednak wściekł, że zamiast do kibla siusiał na złość obok niego.

Czekaliśmy, co z nami dalej będzie, może niezupełnie zdając sobie sprawę, że w wojsku – i to jeszcze w czasie wojny – takie postępowanie może być uznane za przejaw buntu i odpowiednio do tego potraktowane. Pod wieczór przyszedł nasz dowódca kompanii, lejtnant. Siadł z nami na ławce i grzecznie wypytywał, dlaczego odmówiliśmy wyjścia na trasę. Księgowy zupełnie niepotrzebnie zaczął się awanturować, natomiast ja spokojnie powiedziałem lejtnantowi, co myślę o warunkach, w jakich żyjemy i pracujemy.

– A więc nie protestujecie przeciwko samej pracy, ale przeciwko nieodpowiednim warunkom?

– Oczywiście.

– To zmienia całkowicie sprawę. No cóż, warunki są rzeczywiście trudne, ale nie wiem, czy uda się nam je zmienić. Sami rozumiecie. Wyjdźcie jutro na trasę i nie urządzajcie tego rodzaju demonstracji, bo to może być inaczej zrozumiane.

Kazał nas wypuścić. Wieczorem podeszło do mnie kilku „migających” się kolegów:

– Nie wygłupiaj się. Możesz sobie bardzo zaszkodzić, nam też, bo się za nas wezmą. Nie chcesz pracować, rób to, co my. Nie chodź na zbiórkę i koniec. Po co te ostentacyjne protesty? Co ci to da?

Próbowałem bronić motywów mego postępowania, ale ostatecznie przekonał mnie o jego niecelowości Michajłowski, który wtrącił się do naszej rozmowy. Nazajutrz nie poszedłem na zbiórkę, tylko na dworzec polować na zupę.

*

Przeniesiono nas do innej szkoły, mniejszej niż poprzednia. Było w niej wygodniej, bo mieszkaliśmy w niewielkich klasach, a do tego znajdowała się bliżej dworca, co dla „dożywiających się” było dość ważne. Zadałem sobie pytanie, gdzie właściwie uczą się dzieci, jeśli w małej Otrożce aż dwie szkoły oddano wojsku.

Wkrótce po przeprowadzce zakomunikowano, że batalion opuszcza Otrożkę, że przewiduje się długi i uciążliwy marsz i dlatego zezwala się na pozostanie w Otrożce tym, którzy nie mają dobrego obuwia bądź nie czują się na siłach podołać trudom przenosin. Obiecano, że w najbliższych dniach zostaną przewiezieni ciężarówkami na nowe miejsce. Postanowiłem zostać, ze mną Lolek, Grisza, Michajłowski, księgowy, z którym siedziałem na odwachu i wielu z bliżej poznanych i zaprzyjaźnionych. Znaczna większość rdzennych obywateli ZSRR postanowiła pójść. Z naszych najbliższych kolegów zdecydowali się na to m.in. Ziutek, Srulek, Janiszewski i mój Sybirak.

Wyszli jeszcze przed świtem. Zostaliśmy bez dowódców, nawet najniższego szczebla. Pozostawiono nam niewielki zapas suchego prowiantu. Braku ciepłej strawy nie baliśmy się, był przecież dworzec z jego restauracją, chociaż liczba przejeżdżających eszelonów znacznie się zmniejszyła.

Na drugi dzień wieczorem wróciła grupka spośród tych, którzy wymaszerowali, między innymi Srulek, Sybirak i jeszcze kilku naszych bliskich kolegów. Byli głodni, przemarznięci i tak zmęczeni, że ledwie trzymali się na nogach. Kilku miało odmrożone twarze. Gdy odpoczęli trochę, zjedli i ogrzali się, zaczęli opowiadać, przekrzykując się wzajemnie.

– Postąpiliście jak mędrcy, że zostaliście. Szliśmy wczoraj jakieś dwanaście godzin na strasznym mrozie. Gdy ściemniło się, dotarliśmy do tego przeklętego Usmania Sobaczego, jakieś pięćdziesiąt kilometrów stąd. Przewodniczącego kołchozu nie można było znaleźć. Podobno nikt go nie uprzedził, że mamy przed dalszą drogą przenocować w Usmaniu. Nasi komandirzy stukali do chat kołchoźników, ale nikt nie chciał nas wpuścić. Padaliśmy z nóg ze zmęczenia, byliśmy głodni i zaczęliśmy dosłownie zamarzać. Przeszło wiele czasu, nim urządzono nam nocleg w kołchozowym magazynie i stacji traktorowej. Z rana podczas zbiórki nie doliczono się chyba z dziesięciu. Zaczęliśmy ich szukać, ale na próżno. Ktoś przypomniał sobie, że nim nas zakwaterowano, późnym wieczorem kilka osób zagrzebało się w stogach, chroniąc się od zimna. Rzucono się do tych stogów i wyciągnięto stamtąd naszych towarzyszy. Nikt z nich już nie żył. Byli sztywni, twarze mieli sine, upiorne. Batalion miał wyruszyć zaraz w dalszą drogę. Powiedziano, że kto chce, może wracać do Otrożki i czekać tam na transport. Wróciliśmy. Ogromna większość poszła dalej.

Milczeliśmy. Przypomniałem sobie masakrę pod Sumami. Istniał cień podobieństwa między tymi wydarzeniami. Chyba i tam, i tu zasadnicza przyczyna tragedii była ta sama: kompletny brak jakiejkolwiek organizacji, po prostu bałagan.

 

Żyliśmy w Otrożce jak bezpańskie psy. Nikt się nami nie interesował, nikt niczego od nas nie chciał, nikt nami nie dowodził. Nie przyjeżdżały po nas żadne samochody. Skończył się suchy prowiant. Wkrótce też przestały przejeżdżać pociągi ewakuacyjne, chociaż grupy ewakuowanych i pojedyncze osoby wyjeżdżające na wschód nadal pojawiały się na dworcu. Chodziliśmy tam więc dalej, ale o zdobycie jedzenia było coraz trudniej. Najlepiej udawało się Lolkowi – nazywaliśmy go królem żebraków, nawiązując do tytułu znanego filmu. Mnie przypadł w udziale też dość zaszczytny tytuł wicekróla żebraków.

Któregoś dnia, gdy wracałem ze stacji, zatrzymał mnie milicjant i zaprowadził do komisariatu. Jego uwagę zwróciło moje niezwykłe ubranie. Myślał, że jestem dezerterem. Rozmawiał ze mną komendant w towarzystwie dwóch milicjantów.

– Skąd zdezerterowałeś?

– Nie zdezerterowałem. Nasz strojbat wymaszerował z Otrożki, zostawiając źle obutych i chorych. Oto mój dokument.

– A gdzie jest teraz twój batalion?

– Nie wiem. Zostawili nas na łasce losu. Nie wiemy, co mamy ze sobą robić, głodujemy.

– A dlaczego jesteś tak ubrany?

– Noszę to, co mi dali i co sam miałem.

– Wymień szybko nazwiska swoich komandirów.

To był taki test na prawdomówność. Dziwna rzecz, ale znałem tylko nazwiska Niemców, inni nam się nie przedstawili i nikt nie wiedział, jak się nazywają. Powiedziałem więc jednym tchem:

– Adler, Appel, Rotenberg.

Trochę się zląkłem, czy milicjantów nie zdziwi nierosyjskie brzmienie wszystkich trzech nazwisk. Nie zdziwiło. Interesowało ich tylko, czy szybko i bez namysłu odpowiem.

– No dobrze. Idź, ale zadbaj jednak trochę o swoją odzież i ogol się. To niekulturno tak chodzić. Co o Armii Czerwonej pomyślą ludzie?

 

Nie pamiętam już, kiedy przybył do Otrożki inny strojbat. Może było to wkrótce po wymarszu naszego, a może bezpośrednio po przeniesieniu nas do mniejszej szkoły. Zakwaterowano go na naszym starym miejscu. Któregoś dnia przyszło do nas kilku komandirów stamtąd dowiedzieć się, kim właściwie jesteśmy. Zaproponowali – na zasadzie całkowitej dobrowolności – pracę w ich batalionie, za co obiecywali wyżywienie. Znalazło się niewielu chętnych. Jakieś dwa dni potem znowu przyszli i oznajmili, że na podstawie rozkazu wyższego dowództwa zostajemy wcieleni do ich batalionu. Spisali nasze dane personalne, przydzielili nas do swoich jednostek i uprzedzili, że ci, którzy nie wyjdą na trasę, będą pozbawieni dziennej porcji i surowo ukarani. Ponieważ był to duży batalion (teraz stał się bardzo duży), nie mieszczący się w szkole nr 4, część ludzi przeniesiono do nas.

Dyscyplina w nowym batalionie była nieporównanie większa niż w poprzednim. Teraz już nawet największym cwaniakom nie udawało się nie wyjść na trasę. Dostawaliśmy co prawda regularnie naszą nędzną rację żywnościową, chleb i zupę, ale za to egzekwowano bardzo rygorystycznie wykonanie zadań. Największym wrogiem był jednak mróz, coraz silniejszy i coraz dotkliwszy.

Któregoś dnia Michajłowski grzecznie, ale stanowczo oznajmił swemu dowódcy, że nie widzi możliwości pracy na takim mrozie w swoich sfatygowanych butach. Z początku próbowano go zmusić do wyjścia na trasę, ale szybko się wyjaśniło, że to nie jest człowiek, którego łatwo do czegokolwiek zmusić. Dano mu więc buty, ale ich nie przyjął. Proponowano następne coraz lepsze, coraz większe, aż wreszcie przystał na jakieś. Były prawie nowe i wręcz ogromne.

Sprawa butów Michajłowskiego stała się sygnałem dla dowództwa. Zajęto się obuwiem nas wszystkich. Kto miał zdarte, zniszczone, bądź chodził w łapciach, dostawał teraz buty.

– Nie spiesz się z wzięciem butów – radził mi Michajłowski. – Jeśli dadzą ci znoszone, a co gorsza małe, nie bierz. W małych butach odmrozisz sobie nogi i to tak, że kto wie, czy nie skończy się na amputacji.

Posłuchałem go. Miałem zresztą tak spuchnięte i obolałe nogi, że o włożeniu mego numeru 41, a nawet 42 nie było mowy. Ledwie weszły na mnie buty numer 43, ale się na nie nie zgodziłem, bo w podwójnych onucach było mi w nich za ciasno. Gdy odmówiłem także wzięcia numeru 44, dowódca drużyny złapał się za głowę.

– Nie jesteś wysoki, a masz takie duże nogi?

Wreszcie dostałem dość dobre buty numer 45. Wchodziły do nich dwie onuce i sporo watoliny. To był wielki sukces.

*

Grudzień przyniósł ze sobą wielkie wydarzenia. Już wcześniej można było zauważyć, że impet niemieckiej ofensywy słabnie. Jej ostrze zostało stępione nie tylko przez zacięty opór Armii Czerwonej, która mimo dotkliwych klęsk i ogromnych strat nie została rozbita, ale też przez okropny stan rosyjskich dróg, rozkisłych pod wpływem jesiennych deszczów, a wreszcie przez wyjątkowo wczesną i ostrą zimę. Każdy z tych czynników odegrał tu dużą rolę i przypisywanie późniejszych sukcesów Sowietów tylko warunkom atmosferycznym jest tak samo niesłuszne, jak przypisywanie ich wyłącznie zasługom i mądrości radzieckiego kierownictwa i bohaterstwu armii. Na przełomie listopada i grudnia Rosjanie odnieśli swe pierwsze sukcesy, zadając Niemcom silne ciosy pod Tichwinem (na wschód od Leningradu) i pod Rostowem, który został oswobodzony. Ale było to dopiero preludium do wielkiej bitwy, jaka już w najbliższych dniach miała się rozegrać pod Moskwą.

Polityczne, gospodarcze, strategiczne i wreszcie moralne znaczenie utrzymania Moskwy dla strony radzieckiej było oczywiste. Z tych samych powodów zdobycie miasta byłoby dla Niemców znaczącym sukcesem. Chociaż nie oznaczałoby to końca wojny, stanowiłoby mocny akord kończący kampanię roku 1941. Byłby to także wielki sukces strategiczny, spinający jak klamra dotychczasowe osiągnięcia taktyczne. Nic więc dziwnego, że na tym właśnie kierunku natarcia dowództwo hitlerowskie skupiło gros swych sił. Niemcom udało się zająć pozycje wyjściowe do przyszłego ataku dość blisko Moskwy, a w jednym miejscu, koło dworca rzecznego na Chimkach znaleźli się nawet na jej peryferiach; stoi tam teraz pomnik. Ale to było wszystko, na co mogli się zdobyć. Zmęczenie ludzi i techniki, brak rezerw, nieprzygotowanie do prowadzenia wojny w warunkach zimowych przesądziły o tym, że do ostatecznego szturmu Moskwy nie doszło. Tymczasem dowództwo radzieckie, mające do dyspozycji wystarczające rezerwy nie tkniętych jeszcze bojami dywizji, przerzuciło je wraz z dużą ilością sprzętu pod stolicę.

W tym to mniej więcej czasie pewien generał niemiecki przechwalał się, że przez dobrą lornetę może już zobaczyć wieże Kremla. Widocznie miał jakąś wyjątkową lornetę i sokoli wzrok. Dziwne tylko, że nie dostrzegł, co szykują Sowieci na skrzydłach niemieckich wojsk.

6 grudnia termometry wskazywały pod Moskwą -40°C. Tego dnia o świcie potężna kanonada artyleryjska obwieściła początek wielkiego przeciwnatarcia Armii Czerwonej. Jego skutki są dobrze znane. Kontrofensywa sowiecka, która ruszyła na froncie od Kalinina do Jelca – przeszła potem miejscami kilkaset kilometrów, oswobadzając liczne miasta, miasteczka i wsie. Przeprowadzono również aktywne działania na południe od Charkowa i na Krymie, zajmując Kercz i Fieodozję (jak się potem okazało, na nieszczęście).

7 grudnia Japonia napadła na Pearl Harbour. 8 grudnia Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Japonii, zaś 11 grudnia Niemcy i Włochy – Stanom Zjednoczonym. Wojna objęła faktycznie cały świat.

 

Zdawałoby się, że po takim sukcesie, jak wygrana bitwa o Moskwę, dowództwo naszego batalionu powinno było zwołać wiec czy zorganizować – przynajmniej w kompaniach – jakieś prelekcje poświęcone temu wydarzeniu. Miałoby to niemałe znaczenie propagandowe, podniosłoby nasze morale. Nic z tych rzeczy. Traktowano nas po prostu jak bydło robocze i nic więcej. Żołnierze jednak interesowali się tym, co dzieje się na froncie i jakie zmiany zachodzą w sytuacji międzynarodowej. Od tego przecież zależała nasza przyszłość.

Kiedyś po pracy odpoczywaliśmy w naszym pokoju, rozmawiając o rozwijającej się z powodzeniem kontrofensywie sowieckiej.

– A co to właściwie jest ten hitleryzm i w ogóle faszyzm? Skąd się wziął Hitler? Dawniej jakoś o nim nie słyszałem – zapytał dowódca naszej drużyny, żołnierz w stopniu szeregowca.

Okazało się, że i inni żołnierze mają o tym bardzo mgliste pojęcie.

– A może ty coś o tym wiesz? – zwrócono się do mnie. – Jesteś z Polski, zawsze to bliżej do Niemiec. No i w ogóle, jesteś gramotnyj.

Wiedziałem o tym, i to dużo. Miałem w głowie gotowy referat o faszyzmie. Wygłosiłem go, już jako student, w kółku samokształceniowym uczniów mojego gimnazjum Reya. Młodzież ta zbierała się w prywatnych mieszkaniach i zapraszała prelegentów, zwykle spośród absolwentów naszej szkoły. Pamiętam, że przede mną gościem kółka był też „reyak” Witek Kula (późniejszy wybitny historyk, profesor Witold Kula), który mówił o systemach szkolnictwa i oświaty i ich związku z ustrojem społeczno-politycznym. Powtórzyłem więc teraz w nieco przystępniejszej formie to, co kiedyś powiedziałem młodszym kolegom. Opowiedziałem o prekursorach faszyzmu (między innymi o Czarnej Sotni w Rosji), o historii faszyzmu we Włoszech i innych krajach, przede wszystkim zaś w Niemczech. Nie ograniczyłem się tylko do historii, poruszyłem także kwestie społeczne, gospodarcze, polityczne i moralne. Mówiłem jakieś półtorej godziny. Słuchali zachłannie.

– Pojęcia o tym wszystkim nie miałem – powiedział ktoś, a za nim wielu innych.

– Słyszałem już wielu lektorów i politruków – podsumował mój występ dowódca drużyny – ale nikt tak ciekawie nie mówił i nie wiedział tyle co ty.

 

Gdzieś w połowie grudnia budowa linii obronnej w Otrożce dobiegła końca. Zaczęły się przygotowania do odjazdu. Uzupełniono odzież najbardziej obdartych. Dostałem dość porządny kawaleryjski szynel, bardzo długi, szeroki u dołu, a z tyłu rozcięty niemal do pasa.

Wyprowadzono nas na dworzec. Mogłem teraz bliżej przyjrzeć się batalionowi. Procent „zapadników” był w nim znacznie niższy niż w poprzednim. Przeważali Rosjanie, dużo było Ukraińców, ale tych z Ukrainy Sowieckiej, oraz kilku przedstawicieli radzieckich republik azjatyckich.

Tym razem wiedzieliśmy, dokąd jedziemy, chociaż nam tego nie powiedziano. Celem naszej podróży był Tambow, miasto obwodowe położone na północny wschód od Woroneża. Ci, którzy znali tutejszy klimat, twierdzili, że zima w Tambowie jest znacznie ostrzejsza niż w Woroneżu.

Jazda koleją nie trwała tym razem długo, chyba nieco mniej niż dobę. Nieprawdopodobna wręcz ciasnota – leżeliśmy niemal jeden na drugim – sprawiła, że staliśmy się rozdrażnieni i agresywni. Co chwilę wybuchały spory i kłótnie. Ja też pokłóciłem się okropnie ze Srulkiem, z którym byłem przecież zaprzyjaźniony. Nazwałem go w ferworze kłótni „ohydnym Srulem”, co on skomentował jako przejaw antysemityzmu. Śmiałem się z niedorzeczności takiego oskarżenia, ale ku memu zdziwieniu znalazło ono poparcie „żydowskiego lobby” wagonu. Sprawiło mi to przykrość, a jeszcze większym zaskoczeniem była solidarność, z jaką stanęła po mojej stronie znaczna część Rosjan, i to z wiadomej przyczyny.

Do Tambowa przyjechaliśmy, gdy zaczynało już szarzeć. To były najkrótsze dni roku. Mróz był straszny – nie tylko zamarzało w nosie, ale dosłownie zapierało oddech. Powietrze było jakby lekko przymglone. Przemaszerowaliśmy przez miasto, duże, bardzo brzydkie, nisko zabudowane przeważnie drewnianymi domkami. Rzucały się w oczy tasiemcowe kolejki. Czegoś podobnego jeszcze nie widziałem. Gdzie tam do nich kolejkom z Charkowa czy Woroneża! Podczas postoju rozmawialiśmy trochę z mieszkańcami. Nie będąc dawno w dużym mieście, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo pogorszyło się zaopatrzenie. Sklepy były niemal puste. Realizacja kartek napotykała ogromne trudności. Niektórzy żołnierze chcieli kupić zapałki. Patrzono na nich jak na wariatów. Zapałki już dawno znikły ze sprzedaży.

Wyszliśmy z Tambowa. Po dłuższym marszu późnym wieczorem dotarliśmy do Łysej Góry, w części przypominającej miasteczko, w części wieś. Nie było tam żadnych gór, co mogłaby sugerować nazwa, tylko trochę niskich pagórków. Rozlokowano nas po chatach. Mieliśmy tu budować odcinek linii obronnej Tambowa.