__________________________________________________________________________
                                            ___ 
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___ 
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
__________________________________________________________________________

    Piatek, 15.11.1991                                             Nr 1
__________________________________________________________________________

W numerze: 
                Mirek Bielewicz - Etapy kapitalizmu w Polsce
                                  (rozmowa z W. Kwasnickim)

               Adach Smiarowski - Na tropach przyrody
 
                                - Milosza "Powrot do Krakowa 1980"

                                - Trzy drogi Stefana Kisielewskiego,
                                  ostatni wywiad przed smiercia
                                  (przedruk z "Przekroju" - czesc I)

__________________________________________________________________________

Od redakcji:


Drodzy Panstwo,

Niniejszego numeru "Spojrzen" nie nazywamy juz probnym, uwazajac, ze 
formula tego periodyku wyksztalcila sie dostatecznie. Zaczynamy tez 
numeracje od jedynki.

Przyjelismy formule 'magazynu', w ktorym zamieszczac bedziemy teksty 
mogace, mamy nadzieje, zainteresowac czytelnikow zarowno za granicami 
Polski (takich jest jak dotad wiekszosc), jak rowniez i wewnatrz niej. 
Beda to zarowno teksty oryginalne, jak i co ciekawsze przedruki. Dajemy 
jednak pierszenstwo artykulom oryginalnym, byle dobrym wedlug naszego 
subiektywnego uznania.

Wszystkie takie teksty sa mile widziane!

Kilka uwag dla potencjalnych Autorow:

- Przyjelismy maksymalna dlugosc pojedynczego tekstu 10 kB, 
  przekraczalna tylko w wyjatkowych wypadkach. Zwiezlosc musi
  byc podstawowa cnota Autora piszacego do "Spojrzen", wynika to
  ze specyfiki medium, ktorym "S" sa rozsylane.

- Dlugosc linijki tekstu maksymalnie 72 znaki;

- Prosimy o jednorodne formatowanie tekstu (n.p. odstepy miedzy 
  paragrafami, 'indenty' na wstepie paragrafu lub ich niestosowanie itp.)

Wszystko to znakomicie ulatwi prace redakcyjna.

Teksty prosimy nadsylac do jednego z redaktorow (adresy w stopce).

Zyczymy milej lektury.


Jurek Krzystek

_______________________________________________________________________

                       ETAPY KAPITALIZMU W POLSCE                       

 
Z dr. Witoldem Kwasnickim, pracownikiem Osrodka Badan Prognostycznych
we Wroclawiu, rozmawia Mirek Bielewicz (bielewcz@uwpg02.bitnet)

 
 
MB: Z tego co wiem, to jestes profesorem na Uniwersytecie Wroclawskim?

 
WK: Tak mnie tutaj tytuluja. Znaczy, jestem doktorem, adiunktem w
Instytucie Cybernetyki Technicznej na Politechnice Wroclawskiej. Procz
tego zajmuje sie ekonomia. To jest taka proba polaczenia dwoch roznych
rzeczy: moich zainteresowan ekonomia i informatyka, czyli tym, co sie
nazywa tutaj "computer science". Z wyksztalcenia jestem automatykiem -
informatykiem. Zajmuje sie metodologia i budowa modeli systemow.
Koncentruje sie na systemach spoleczno-ekonomicznych. Od polowy
siedemdziesiatych lat zaczalem pracowac nad modelem ewolucji
biologicznej, ewolucji jezykow.

 
MB: Sa to modele matematyczne?

 
WK: Tak, matematyczne oczywiscie, proby symulacji tego wszystkiego na
komputerach.

 
MB: I co to ma wspolnego z zyciem?

 
WK: Daje pewien poglad, zrozumienie pewnych mechanizmow systemow. 
Spotkalem kilku ludzi z Holandii, ktorym te ogolne moje rozwazania
sie spodobaly i zobaczyli mozliwosc, ze mozna to zastosowac do
modelowania ekonomii, na przyklad do modelowania rozwoju przemyslu. 


MB: Na ten temat doktorat robiles?

 
WK: Doktorat robilem i teraz probuje poglebiac to wszystko. To
mnie doprowadzilo do proby porownawczych analiz pomiedzy systemami
gospodarki socjalistycznej, czy centralnie planowanej, a gospodarki
kapitalistycznej, czy tez rynkowej. Jak sie zaczela ta sytuacja w
Polsce, to bylo dobre przygotowanie do tego, zeby sie zajac analiza.
W sumie jest to pewne pole doswiadczalne, to jest eksperyment. To, co
sie dzieje w Polsce, czy w ogole w calym Bloku Wschodnim, moze byc
uwazane za jakis wielki eksperyment, ktory sie zdarza raz na
kilkadziesiat lat. Ekonomisci nie maja takiej mozliwosci
eksperymentowania jak fizycy w laboratoriach. Bylo to doskonale
pole do tego, zeby zaobserwowac, jak te mechanizmy rynkowe sa
wprowadzane, jak one pracuja. Jest to w takiej czystej postaci, ktora
juz teraz w gospodarce zaawansowanego kapitalizmu w zasadzie nie
istnieje. To, co tutaj macie, to juz jest pewien kolejny etap rozwoju
kapitalizmu. A to, co jest w Polsce, to my w zasadzie obserwujemy od
tych dwoch i pol roku przechodzenie przez jakies kolejne etapy rozwoju
kapitalizmu. Ja bym to tak porownal...

 
MB: Teraz jest etap bazarowy?

 
WK: My sie mozemy smiac, ale w sumie, to tak pol zartem pol serio
mowiac, jak patrzymy na rozwoj kapitalizmu, to mamy taka ere
infantylizmu, w ktorej w zasadzie dobra byly tworzone w oparciu
o handel, z Dalekim Wschodem, z... no i w ten sposob ludzie sie
bogacili.

 
MB: To tak jak teraz w Polsce?

 
WK: I to jest ten etap, jaki byl wlasnie w Polsce. Potem mielismy,
oczywiscie z grubsza mowiac, okres takiego pazernego kapitalizmu
- koniec XVIII, XIX wiek. I my wchodzimy powoli w ten okres. Te
wszystkie afery takie, wokol ktorych sie kreci Grobelny, Art-B, czy
afera bankowa jakas, afera z Funduszem Obslugi Zadluzenia Zagranicznego,
telefoniczna, te wszystkie afery - to jest pewien sygnal, ze
wchodzimy w etap pazernego kapitalizmu. Innego wyjscia nie ma. W jakis
sposob trzeba ten kapital zbudowac. Rozne moga byc poglady. Niektorzy
biora to za zla monete, czy ze jest to jakis chorobliwy objaw. Ja bym
widzial to raczej jako pewna cene, ktora placimy za zmiane tego systemu.

 
MB: Na podstawie doswiadczenia innych krajow zachodnich wlasciwie mniej
wiecej wiadomo, co dalej nastapi.

 
WK: Ja bym sie z tym nie zgodzil, ze wiadomo, co nastapi. Znaczy, to
jest dziwne, ale daleko latwiej jest przewidywac w perspektywie
dziesieciu czy dwudziestu lat, a daleko trudniej jest przewidywac, co
sie zdarzy za pol roku, za dwa miesiace, czy za rok czasu. I to jest
pewien paradoks. W sumie ja wierze, ze za dziesiec czy pietnascie lat
bedziemy miec jakas forme dojrzalego kapitalizmu. I to w tym kierunku
idzie. Tylko ze to idzie zygzakami. To nie idzie tak gladko, jak mysmy
sobie wyobrazali dwa lata temu: ze wprowadzimy te mechanizmy do gry i 
one beda pracowaly, sterowaly tym rozwojem.
 

[...] My tak ciagle myslimy, ze kapitalizm to jest tylko konkurencja.

 
MB: Taka wolna gra sil?

 
WK: Taka wolna gra sil. W sumie istota kapitalizmu jest tez to, ze
oprocz konkurencji jest rowniez wspolpraca oparta na poszukiwaniu
wspolnego interesu. I to jest wazne w tym systemie. Ja mysle, ze my
powoli w Polsce zdajemy sobie z tego sprawe. Na poczatku mysmy, ludzie,
ktorzy tworzyli, przygotowywali te reformy, mieli na uwadze stworzenie
pewnego idealnego systemu, tak jak ja rozumie intencje tych ludzi.

 
MB: Ale to w ktorym momencie?

 
WK: Koniec 1989 roku. Zaraz po utworzeniu rzadu Mazowieckiego i
przygotowywaniu reformy przez Balcerowicza przy wspolpracy z
Miedzynarodowym Funduszem Monetarnym, z Sachsem i Bankiem Swiatowym.
Byl to pewien idealny model gospodarki kapitalistycznej opartej na
trzech istotnych czynnikach, znaczy na konkurencji, na wolnym rynku.
Potem druga rzecz to jest wlasnosc prywatna, ktora jest istota
gospodarki kapitalistycznej. I trzeci czynnik to jest
przedsiebiorczosc, to co Anglicy nazywaja "entrepreneurship". W sumie
bylo zalozenie, ze powinnismy zbudowac taki system gospodarki, zeby te
trzy czynniki byly obecne i graly dominujaca role. Oczywiscie jest to
pewien idealny model gospodarki, ktory w zasadzie obecnie nie istnieje.
No i tak jak wiemy, jest oczywiscie pewien zamkniety krag. Po to
zeby dzialal wolny rynek, to potrzebna jest wlasnosc prywatna, a po to
zeby byla wlasnosc prywatna, to powinnismy miec wolny rynek. Tego
czegos nie bylo w Polsce az do 89 czy 90tego roku. To jest kwestia, od
czego zaczac, czy od tworzenia rynku, czy od tworzenia zmiany struktury
wlasnosci w Polsce, tej prywatnej, to znaczy z panstwowej na prywatna.
Jak wiemy, na poczatku reform 90 - 93% przemyslu bylo w rekach panstwa.
W sumie trzeba bylo zmienic strukture wlasnosci na odwrotna: 10% w
panstwowych, a 90% w prywatnych rekach. Dobrze by bylo zaczac od
prywatyzacji, bo to kreuje pewne warunki. Ale tego nie mozna bylo
zrobic, tak jak ostatnio Balcerowicz mowil, i chyba mial racje.
Mielismy taka sytuacje pod koniec 1989 roku: 2000% inflacji w ciagu
roku, niestabilna zlotowka, recesja, wszystko sie wali i pierwsze co
trzeba zrobic, to przede wszystkim pokonac te inflacje i ustabilizowac
gospodarke. I w sumie to zostalo zrobione przez pierwsze pol roku. W
styczniu inflacja byla juz 960%, czy cos kolo tego. Podaz spadla bardzo
szybko do poziomu 50% rocznie i optymistycznie wierzono, ze w tym roku
inflacja bedzie rzedu 30%. Sa pewne czynniki, ktore uniemozliwiaja
zbicie tej inflacji do poziomu 30%, i obecnie inflacja jest rzedu 50 -
60% rocznie, to znaczy rzedu 3 - 4% miesiecznie. Pod koniec 1989 roku
to bylo tak, ze w zasadzie w ciagu miesiaca ceny skakaly dwukrotnie.

 
MB: A jak wlasciwie ludzie sie dostosowuja do tej nowej sytuacji, bo
przeciez wszystko sie radykalnie zmienilo?

 
WK: Tu jest problem, wiesz, mloda generacja w zasadzie bardzo szybko sie
przystosowala. I to jest zadziwiajace. Moze dzieki temu, ze mieli
mozliwosc w latach 70tych podrozowac duzo i pewne wzorce juz widzieli.
Bardzo szybko sie przystosowali. Wielu z tych mlodych nie oczekuje, ze
dostanie cokolwiek od panstwa. Tylko bierze swoj los w swoje rece i
probuje cos robic. Oczywiscie nie mozna powiedziec, ze cala mloda
generacja w Polsce jest przedsiebiorcza. Tak jak statystyki na
Zachodzie pokazuja: ok 10% spoleczenstwa robi kapital, robi interesy, a
reszta zadowolona jest z tego, ze ma prace. I nie mozemy oczekiwac, ze
cale spoleczenstwo bedzie inwestorami, ze beda przedsiebiorcami. Bo to
fizycznie jest niemozliwe. W kazdym razie srednio rzecz biorac 10 - 20%
spoleczenstwa jest zaangazowanych w to, co mozna nazwac gra rynkowa. I
oczywiscie mniej wiecej taki sam procent jest wsrod tej mlodej generacji
Polakow, ktora wziela los w swoje rece. Problem jest ze starsza
generacja, ktora pamieta, ze jesli byly jakies problemy, to mozna sie
bylo zwrocic po prostu do rzadu, czy komitetu partyjnego i ktos inny
pozalatwial sprawy, nie ja.


MB: Mnie sie zdaje, tak z daleka patrzac, ze to wszystko odbywa sie w
Polsce bardzo powoli.

 
WK: To zalezy, jaka miare sie przylozy. Tych zmian nie da sie zrobic w
ciagu roku czu dwoch. Trzeba myslec w perspektywie kilku czy kilkunastu
lat. Oczywiscie ludzie by chcieli, zeby za pomoca rozdzki
czarodziejskiej, czy za pomoca tupniecia noga, wszystko sie zmienilo.
Nie, to wszystko po prostu trzeba zaczac budowac od fundamentow. 


MB: Czy niebezpieczenstwo polega [tez - przyp red.] na tym, ze 
przedsiebiorstwa zostana wykupione przez kapital zagraniczny?

 
WK: Nie. Ja nie mysle. W Polsce czesto sie mowi: o, Niemcy
nas wykupia, o, Austriacy nas wykupia, o, Zydzi nas wykupia. Ja mysle,
ze to jest niebezpieczenstwo przesadzone. Oczywiscie my mamy na mysli
ciagle ten okres przedwojenny. To znaczy w okresie przedwojennym to
bylo widoczne. Faktycznie, jezeli duza fabryka byla w rekach
niemieckich, to byla w niej eksloatacja polskiego robotnika. I ludzie
maja w glowach ten model takiej wlasnosci. Teraz kapitalizm sie
zmienil. W sumie normalne jest w gospodarce swiatowej, ze fabryki sa
wlasnoscia koncernow ponadnarodowych, ze jest obecnosc wielu kapitalow
na danym rynku.

 
MB: Moze wiec wykupywanie przez kapital zagraniczny przyspieszyloby
ewolucje polskiego kapitalizmu?

 
WK: Jest taka szansa. Z dwoch powodow. Po pierwsze, znacznie szybciej
przebieglby proces prywatyzacji, oraz zmiana struktury wlasnosci na taka
zblizona do kapitalistycznej, a po drugie kazda fabryka wykupiona przez
inwestora zagranicznego zmienia swoja organizacje. Przygotowywany jest
tzw. business plan, przygotowywany jest plan inwestycyjny, zmieniana
jest forma organizacji i ta forma organizacji wymusza daleko lepsza
prace. Z jednej strony, jezeli robotnik w jednej fabryce widzi, ze tego
samego typu robotnik w innej fabryce, pracujac i wykonujac podobna
robote jak on, zarabia o 50% wiecej od niego, to musi on dostrzec
roznice warunkow pracy w zakladzie panstwowym i sprywatyzowanym.
Prywatyzacja polega na komercjalizacji przedsiebiorstwa, to znaczy
przedsiebiorstwo zamieniane jest na jednoosobowa spolke skarbu panstwa
po to, zeby okreslic, kto jest wlascicielem. W przypadku
przedsiebiorstwa panstwowego jest ono wlasnoscia narodu. Ale kto to
jest narod? Tak wiec aby okreslic z prawnego, formalnego punktu
widenia, kto jest wlascicielem tej fabryki, jest ona przeksztalcana w
jednoosobowa spolke skarbu panstwa, przygotowuje sie prospekt emisyjny,
i wreszcie udzialy tej spolki sa oferowane do sprzedazy dla inwestorow
zagranicznych, czy dla inwestorow krajowych, w tym rowniez dla 
inwestorow indywidualnych. W przesiebiorstwie kupionym przez inwestora
zagranicznego zmienia sie organizacja pracy, ludzie lepiej zarabiaja. W
jakis sposob wymusza to inny stosunek do wlasnosci, do tego rynku
kapitalowego, u robotnika, ktory pracuje w panstwowej instytucji. To
jest jedna sprawa. A druga sprawa - to te przedsiebiorstwa zagraniczne
musza wspolpracowac z polskimi przedsiebiorstwami w jakis tam sposob i
one wymuszaja na innych przedsiebiorstwach pewien styl pracy; powiedzmy,
ze musimy dostarczyc czesci w takiej i takiej formie, o takiej i takiej
porze, bo jezeli nie, to trudno, oni znajda partnera na Zachodzie, ktory
za taka sama cene owe czesci zapewni. W ten sposob mozna nakrecic pewna
koniunkture.

--------------------

Rozmawial Mirek Bielewicz

Powyzszy tekst przeznaczony jest do druku w czasopismie "Glos Polonii"
wydawanym w Winnipeg, Kanada. Znaczne skroty dokonane zostaly przez
redakcje "Spojrzen". 

__________________________________________________________________________



                 N A   T R O P A C H   P R Z Y R O D Y



Adach Smiarowski (Smiarowski@cua.bitnet)




                   "Kto z nas nie wspomni lat tych, gdy mlode pachole,
                    Z flinta na ramieniu miedza szedl przez pole"


Wracalismy od rzeki przez laki zasnute cienka mgla jesiennego wieczoru.
Suka ciagnela przodem z nisko spuszczonym lbem. Napracowala sie
biedaczka. Selekcjonier mial napakowane troki i sunal z trudem.
Przysiedlismy pod lasem zapalic. Suka zawinela sie kolo moich nog.
Pysk polozyla na lapach i patrzyla smetnie w dal.


 - Dobra suka - pochwalil ja lowczy. Byl to jegomosc zwalisty,
  emerytowany podpulkownik milicji o urodzie i inteligencji jak znalazl
  na to stanowisko. Na odstrzalach wypisywal dzwiekonasladowczo
  "Lodyniec" i Lodyncem przezwany zostal.


Suka byla wlasnoscia Selekcjoniera, ktory oprocz niej posiadal zacny 
dryling, nieco inwentarza ruchomego i wielka ochote do pieprzenia 
glupot. Tak i teraz wystapil z werwa:


 - Czysta gryfonka. Dalem zem za nia tyle co za trzy dobre, ale warta.
  Cuch ma najlepszy we swiecie. Jakem byl na szkoleniu we Warszawie to
  jeden dyrektor mnie dawal za nia dziesiec kawalkow.


Zaczynalo sie. Dolalem ognia do tej starej oliwy.


 - Malo cofna.

 - Malo cofna?! - zachnal sie Selekcjonier, przy czym rece wzniosl w 
   gore jakoby niebo na swiadka owej profanacji wzywal. Mowa tez mu 
   byla odjeta na czas krotki, ktory wykorzystal skwapliwie lowczy 
   Lodyniec.

 - Dobra suka, dobra - zamargal i zaraz przeszedl na swoj ulubiony ton
  mentorski, co mu sie bralo z przydlugiego stazu w mentowni. - Pies
  to jezd najlepszy przyjaciel czlowieka.

Bardzo to bylo odkrywcze, choc nie mialo nic do rzeczy, jako ze kwestia
przedmiotowsci byla z paragrafu suka.

 - To jest sie zrozumiale z samego siebie - potwierdzil zawile 
  Selekcjonier.

Tu mnie nieco ruszylo, bowiem w kwestii odwiecznych przyjazni czlowieka
posiadalem bylem zdanie odmienne.


 - Co tam pies - rzeke im. - Kobieta jest najlepszym przyjacielem 
  czlowieka.

Na takie dictum Selekcjonier z Lodyncem zamarli w rozdziawogebnych 
stojkach.


 - Ze co? Kobieta?

 - Ze to. Kobieta. Z gatunku czlowiek, choc niekoniecznie myslaca.
  Bardzo przyjemne stworzenie.


Czas jakis Selekcjonier z Lodyncem zuli swe gorzkie argumenta. Obaj byli
szczesliwymi rozdmuchiwaczami ognisk domowych i wedle mych bacznych
obserwacji ich doswiadczenia co do przyjemnosci gatunku mogly sie 
znacznie roznic od moich. Wreszcie zabelgotal Lodyniec.


 - Co tam baba. Widzial kto, zeby baba byla dobra na cos w lesie?

 - Widzial - odparlem zgodnie z prawda.

 - Eee - machal lapami Lodyniec. - Baba lepsza od psa? Tez mnie racja.

Selekcjonier odzyskal dech, a ze byl jegomosc krotochwilny, nuz w 
wywody.

 - Co tam kobita ci narobi? Zrzedzi, nudzi, kopnac nie mozna, bo za 
  wysoko ...

 - Moze oddac - dorzucilem.

 - Tez. Ciekaw jestem, co bys robil bez psa na tych bagniskach? Moze by 
  ci po roku lazenia mlodka wylazla niechcac. Pies jest niezastapiony.

 - To niech tuszki wypatroszy, zryc zrobi, o innych obowiazkach nie 
  wspomne.

Selekcjonier sie zaperzyl.

 - Jak tak - mowi - to poluj sobie z kobita. Taki przyjaciel to prosze!
  Co tam lazic z byle suka. Bierz se babe, niech ci buszuje po 
  szuwarach.

 - Czemu nie? Mila mysl.

I tak sie rozstalismy. Selekcjonier z Lodyncem polezli przez zrab ku
lesniczowce, a ja ruszylem przez brzezniak do wsi.
Pies tracal suke Selekcjoniera, dumalem. Sezon sie dopiero co zaczal.

Swiatelko w oknie wesolo migalo, kiedy zastukalem do drzwi Dziewczyny.

Szkolenie zaczalem od zaraz. Ogromna zaleta kobiet jest to, ze posluguja
sie jezykiem podobnym do naszego choc niezupelnie w tym samym celu.
Jeszcze tego wieczoru udalo mi sie przeszkolenie teoretyczne doprowadzic
do bardzo wazkiego punktu. Dziewczyna zgodzila sie. Pryncypialnie.

Nazajutrz ruszylismy w poludnie. Dziewczyna szla ostro przodem. 
Myszkowala tu i tam, zapedzala sie pod las, okladala bez sensu pole. 
Mlode, to i glupie. Od czasu do czasu przywolywalem ja chrostowka. Cieta 
byla, choc nieulozona. Chod miala zacny. Sprobowalismy strzalu. Stala 
twardo.

Zaczelismy okladac szuwary przy rzeczce. Dziewczyna miala wysokie,
nieprzemakalne buty, ale powyzej kostki w bloto nie wlazla.

 - Szukaj, szukaj! - zachecalem.

 - Sam se szukaj - odciela.

Ha! Nieulozona. Co bylo robic? Wycialem kija i szlo nam lepiej. 
Dziewczyna tlukla dragiem po habaziach i tak brnelismy. Nagle furknelo 
przy brzegu, dwie kaczki podniosly sie tuz za Dziewczyna i ciezko walac 
skrzydlami pociagnely nad szuwarami w dol rzeki. Zlozylem sie, ale nijak 
mi bylo do strzalu. Dziewczyna zamarla w stojce. Rowno na linii strzalu.

 - No i co? - spytala.

 - Nico.

Cyraneczka nie ptak, Dziewczyna nie suka. Wyzsza nieco, ciezko jej nad 
glowa strzelic. Ale to mnie nie zrazilo. Dziewczyna byla pojetna, 
pracowita, cofna i niebojazliwa. Szla gornym wiatrem, i choc mialem 
pewne watpliwosci co do jej cuchu, co do innych cnot nie mialem. Przy 
bagienku wyploszyla na mnie kaczora. Strzelilem czysto. Spadl na lake. 
Dziewczyna szczesliwa pognala i przyniosla. Zatroczylem i wracalismy do 
wsi.

Kolo lesniczowki spotkalem Selekcjoniera z suka. Spojrzal kwasno
na kaczora.

 - Wielki sukces - skomentowal. - Moze chcesz pozyczyc suke?

 - Bog zaplac - odparlem. - Wole wyzszij sort.

Selekcjonier posunal w strone rzeki rechoczac jak zaba.

Minelo pare dni zanim ruszylismy znowu. Ja i Dziewczyna. Porobilo 
sie chlodno. Geste chmury wisialy nisko, wiatr kasal niemile. 
Przeszlismy przez laki na skos do rzeki, tuz przy duzej kolonii 
pizmakow. Dziewczyna byla w doskonalej formie a i ja nie od rzeczy. 
Jeszcze dobrze nie doszlismy do rzeki gdy podniosl sie kaczor. 
Dziewczynie sie oczy zajarzyly. Ruszyla z kijem w szuwary. Frrrr! 
furknelo raptownie tym furknieciem co budzi w czlowieku najstarsze 
instynkta. Krzyzowka mignela bokiem, nieco w gore. Po strzale zwinela 
gladko skrzydla i majestatycznym lukiem opadla na drugi brzeg.

 - Aport! - huknalem rozgrzany.

Dziewczyna z zapalem ruszyla. Zatrzymala sie na samym brzegu i kijem 
zaczela macac dno.

 - Gleboko - zauwazyla.

 - Nieszkodzi.

Rzucila kawalek lozy na srodek.

 - Wartka - skonstatowala.

 - To co?

Wsadzila dlon.

 - Brrr. Zimna.

 - Wielkie mecyje.

 - Dla kogo wielkie dla tego bec. Dla glupiej kaczki nie bede sie moczyc.

Maly szacunek dla zwierzyny wykazala. Ale nic to, z kobietami najlepiej
perswazja.

 - Alez rybko. Wiesz, ze nie mozna tak kaczki zostawic. Gdzie etyka 
  lowiecka?

 - Etyka lowiecka jest na suchym ladzie.

 - Nie mozna tak, zabko, nie. Bor darzy, nie wolno zaniedbac.

 - Mozna obejsc przez droge - zaproponowala rzeczowo.

 - No jak, szprotko? - wyczerpywalem swoj repertuar plywajacych 
  przymilen. - Przeciez to bedzie z 4 kilometry z okladem. Trzeba przez 
  rzeczke.

Dziewczyna spojrzala na wode niechetnie.

 - Sam przelaz, jak jestes taki etyczny.

 - A jusci. Przeciez, rzeso wodna, ja jestem lowca, ja nie moge.

 - A to czemu? - zapytala z glupia frant.

 - Jak to, czemu? - szukalem pospiesznie argumentow. - Ja jestem ta
  kwalifikowana czastka zespolu, mam specjalne zadania i ponosze
  odpowiedzialnosc oczywiscie.

 - He?

 - A poza tym jak wleze w wode to strzelbe zamocze. Tak sie nie godzi.

 - Potrzymam strzelbe - zaproponowala.

 - To nielegalne. Nie wolno tak. Nie masz pozwolenia, no, i w ogole. Nie
  wypada zreszta.

Tu mi przed oczami stanal, jako zywy, Selekcjonier wylazacy z szuwarow i 
rechoczacy jak zaba. Szlag na monogram! Niedoczekanie gamonia. Zaczalem 
pertraktowac. Od slowa do slowa znalezlismy wyjscie pod wezwaniem 
swietego Krzysztofa. Rozebralem sie do pasa i przenioslem Dziewczyne na 
drugi brzeg, gdzie po zmudnym szukaniu znalazla kaczke i moglem ja 
triumfujaca glosno przeniesc z powrotem.

Tego wieczora w mysli wdarla mi sie ekonomia. Mozna by kupic, 
kombinowalem sobie, taki stroj, w ktorym by Dziewczyna mogla sucha noga 
po bagnach i rzeczkach kursowac. Jakas taka kombinacje wedkarsko- 
pletwonurkowa. Ale za taki cymes to by kupil dwie dobre suki, ulozone do 
tego, ze o budach nie wspomne. Psia mac! Kolo baru napatoczyl sie 
Selekcjonier.

 - Lowczy sie pytal, czy chodzisz na kaczki - zapytal skromnie, kiedy 
usadowilismy sie przy secie z przystawka.

 - Ladnie z jego strony. Sie troszczy tak.

 - Wiesz, my z wczoraj to przyniesli czteredziesci dwie sztuk. Nie ma co 
z tym robic. Taki urodzaj jakis w tym roku, zauwazyles?

 - Zauwazylem.

Rozstalismy sie jakis czas potem. Juz bylem pol ulicy dalej, kiedy
Selekcjonier zawolal:

 - Sluchaj! Jak chcesz, to ci pozycze suki. Naprawde.

 - Nie chce! - odwrzasnalem.

Zaszedlem tego wieczora na lachy i poszedlem wzdluz bagienek ku lakom 
nadrzecznym. Wiatry rozpedzily chmury i slonce rozpalalo karmazynem 
stare sosny na drugim brzegu. Wypatrywalem przelotow. Kaczki zwykly byly 
zerowac noca na stawach, daleko, hen za rzeka. Tego wszak roku, 
znakomita ich czesc obrala sobie na zerowisko zarosniete bajorko w 
starej odnodze rzeki, na tym brzegu. Pierwsze kaczki przelecialy wysoko 
nad laka i kwaczac statecznie wypatrywaly z gory dogodne miejsca na 
nocne prywatki. Slonce zaszlo i nadlatywalo coraz wiecej kum. Lecialy 
swym zwyczajem coraz nizej, kwaczac i nawolujac towarzyszki baraszkujace 
w zarosnietym rzesa bajorku. Takie ciagi wieczorne, o moj swiety 
Eustachy, takie ciagi wieczorne.

Nastepnego wieczoru przycupnelismy z Dziewczyna wczesnie w swiezym stogu 
siana nieopodal rzeki. Najbardziej zerte kaczki zaczely przeloty jeszcze 
za pelnego dnia. Im blizej zmierzchu tym nizej i gesciej ciagnely. Nasz 
stog stal akurat. Wreszcie znizyly sie do strzalu. Dziewczyna biegala i 
przynosila zestrzelone ptactwo.

Powoli zapadal zmierzch. Wiatr ustal dawno, bylo dosc cieplo. Od rzeki 
podnosila sie mgla. Kaczki rejwachowaly w bajorku. Puchacz zapuchal od 
lasu. Wzeszedl ksiezyc, cieniuchny jak rogalik. Dziewczyna opatulila sie 
i zasunela w stog. Rozladowalem strzelbe i odlozylem. Tuz lezaly 
stroczone tuszki. Obruszylem nieco siano i przycupnalem przy 
Dziewczynie. Siedziala zapatrzona w ksiezyc.

 - Ave venator - szepnela.

 - Witaj, Diano.

Ksiezyc podnosil sie powoli ku gorze. I wtedy, wsrod tych mgiel 
nadrzecznych, przekonalem sie o tym, o czym dawno wiedzialem. Kobieta 
jest najlepszym przyjacielem czlowieka.


----------------------------

Adach Smiarowski
___________________________________________________________________________



                         POWROT DO KRAKOWA 1980                         

Czeslaw Milosz



        Tak wiec wrocilem tutaj z wielkich stolic,
        Do miasteczka w kotlinie pod wzgorzem katedry
        Z grobami krolow. Na rynek pod wieza
        Z ktorej przenikliwy glos trabki obwieszcza poludnie
        Urywajac, bo znow trebacza przebija tatarska strzala.
        I golebie. I jaskrawe chusty kobiet sprzedajacych kwiaty,
        I gromadki w rozmowie pod gotyckim portalem kosciola.
        Przybyly moje kufry z ksiazkami, tym razem na zawsze.
        O pracowitym zyciu wiem tylko, ze bylo,
        Twarze sa bledsze w pamieci niz na dagerotypach.
        Nie musze juz rano zasiadac do listow i memorandow,
        Bo zrobia to za mnie inni, zawsze z ta sama nadzieja,
        O ktorej wie sie, ze na nic, choc jej poswieca sie zycie.
        Moj kraj tak juz zostanie, boczne podworze imperiow,
        Prowincjonalnym rojeniem ratujace sie od ponizen.
        Stukajac laska wyruszam na poranny spacer:
        Na miejscu starych ludzi sa znow starzy ludzie,
        A tam gdzie szly dziewczeta z szelestami spodnic
        Inne ida tak samo, dumne z urody.
        I dzieci tocza obrecze od z gora polwieku.
        Szewc w suterynie podnosi glowe znad pracy,
        Mija mnie garbus ze swoim wewnetrznym lamentem
        I dama, tlusty obraz siedmiu grzechow glownych.
        Czyli trwa ziemia, kazda drobna sprawa
        I zywotami nie do odwrocenia.
        A dla mnie to ulga. Wygrywac? Przegrywac?
        Po co, jezeli o nas i tak swiat zapomni.

                             ("Nieobjeta Ziemia", IL, Paryz 1984)

------------------

Przytoczyl Andrzej M. Kobos (kobos@krdc.int.alcan.ca)



___________________________________________________________________________



                
                    TRZY DROGI STEFANA KISIELEWSKIEGO                   

                       Ostatnia rozmowa z mistrzem      


Maciej Kledzik (przedruk z Przekroju, 13 wrzesnia 1991)

Czesc I. Do 1956 roku. [podzial tekstu: redakcja]

------------------------------------

Szpital Przemienienia Panskiego na Pradze, 3-9 wrzesnia 1991 r.

- Panie Stefanie, lezymy od kilku dni lozko w lozko. Zagladaja do nas 
  rozni ludzie. Jedni przychodza do znakomitego kompozytora, inni do 
  wielkiego pisarza, a jeszcze inni - do wybitnego publicysty 
  politycznego. Czy nie czuje sie pan rozstrojony, czy nie wolalby pan 
  byc tylko znakomitym kompozytorem, jak chociazby panski kolega z 
  Konserwatorium, Witold Lutoslawski?

- Zaczalem bardzo pozno nauke muzyki. Nie mielismy w domu instrumentow, 
  a moi rodzice nie rozumieli, dlaczego domagalem sie i palilem do nich. 
  Majac dziesiec lat, zaczalem sie uczyc gry na pianinie, nie posiadajac 
  go w domu. Chodzilem grac do znajomych. Zamilowanie absolutne. 
  Wstapilem do Konserwatorium. Zrobilem trzy dyplomy, w tym, nie wiadomo 
  po co, z fortepianu.

- Zaczynal pan od pianina i fortepianu.

- Fortepian wymaga strasznej pracy. Ale zapalilem sie do kompozycji, 
  przy okazji ukonczylem teorie i to byl trzeci dyplom. A czy pan wie, 
  ze rownolegle przez dwa lata studiowalem jeszcze filologie i 
  filozofie na Uniwersytecie Warszawskim? Studiujac, napisalem kilka 
  recenzji muzycznych w pismie "Echo Tygodnia". Redagowal je Grubinski. 
  Potem zaczalem pisac w "Muzyce Polskiej". I nagle rzucili sie na mnie, 
  tlumaczac, ze potrzeba im takiego mlodego, ktory pisalby recenzje 
  muzyczne. I zaczalem pracowac jako sekretarz redakcji w "Muzyce 
  Polskiej".

- Ktory to byl rok?

- Recenzje zaczalem pisac w 1935.

- To znaczy, ze w tym roku po raz pierwszy "rozdwoily sie" pana
  zainteresowania zawodowe?

- Wczesniej, ale na serio w 1935 r.

- Kosztem gry i czasu na komponowanie?

- Muzyka byla dla mnie najwazniejsza, ale zrozumialem, ze fortepian 
  trzeba odlozyc na troche, a nad kompozycja wytrwale pracowac. 
  Ktoregos dnia przyszedl kolega Malcuzynski i namowil mnie do 
  wspolpracy z pismem "Bunt Mlodych". Powiedzial, ze tam nikt o muzyce 
  nie pisze, a on zna redaktora, pana Giedroycia. Pamietam jak dzis, 
  Giedroyc powiedzial mi: - "Jestem gluchy jak pien, w ogole nic nie 
  slysze, ale jestem pewien, ze bedzie pan pisal swietnie". Pochlebil 
  mi. "Bunt Mlodych" byl dwutygodnikiem, potem zmienil sie w tygodnik 
  "Polityka". Redagowali go konserwatysci - bracia Pruszyncy, bracia 
  Bochenscy, itp. Ale ja w nim nie pisalem o muzyce.

- A o czym?

- O polityce. Giedroyc przyjal mnie jako recenzenta muzycznego, a ja 
  napisalem tylko jeden jedyny tekst pod tytulem: "Cos o muzyce".

- A co na to pana naczelny?

- Redaktor Giedroyc placil kazdemu od razu po 30 zl za tekst, bez 
  wzgledu na temat i objetosc. Pisalem o tym, co mnie wtedy 
  interesowalo. O niezaleznosci sztuki, o polityce.

- I wszystko panu drukowali?

- Raz tylko, w 1937 roku, nie chcieli wydrukowac jednego artykulu. Jakos 
  tak sanacja doszla do wniosku, ze endecja ma za duze wplywy, trzeba 
  pracowac z mlodzieza. Wtedy wlasnie wyplynal Piasecki. Pulkownik Koc, 
  ktory mial zajac sie praca z mlodzieza, wyglosil proendeckie 
  przemowienie. A ja akurat napisalem artykul, nawet nie o tym, pod 
  tytulem: "Dlaczego pilsudczycy nie kieruja zyciem Polski?" Zarzucilem 
  im brak ideologii, co jest powodem, ze endecy i komunisci zaczynaja 
  zyskiwac sympatie spoleczenstwa. Zanioslem tekst do redakcji, redaktor 
  Giedroyc przeczytal go i mowi, ze nie umiesci, poniewaz jest on 
  przeciwko Kocowi. Ale wtedy autor musial wyrazic zgode na 
  nieumieszczenie tekstu, mial takie prawo. Zaprosili mnie do redakcji i 
  trzy godziny truli, zebym wyrazil zgode. Zgodzilem sie w koncu. A w 
  dwa tygodnie pozniej ze zdumieniem ujrzalem moj odrzucony artykul 
  wydrukowany na pierwszej stronie jako wstepniak.

- Co sie stalo?

- Rydz-Smigly wsciekl sie, wyrzucil Koca, a Giedroyc natychmiast 
  wykorzystal moj artykul.

- Co zajmowalo panu wiecej czasu: pisanie czy komponowanie?

- Przez czaly czas komponowalem.

- Wieczorami?

- Dlaczego wieczorami?

- Rano?

- Rano tez. W 1937 roku zrobilem te trzy dyplomy w konserwatorium, po 
  ostatnim profesor Sikorski zaprosil mnie na kolacje i przy koncu 
  powiedzial: -"Dam panu rade na cale zycie". Zamienilem sie w sluch. - 
  "Niech pan zawsze bardzo uwaza". W rok pozniej wyjechalem do Paryza.

- Na stypendium?
                                                                         
- Nie mialem tego szczescia. tak sie zlozylo, ze moj ojciec prowadzil w 
  Polskim radiu audycje "Znam tylko twoje listy". Od jednej ze swoich 
  sluchaczek-wielbicielek otrzymal zapis pieniezny, ktory przeznaczyl na 
  moje ksztalcenie w Paryzu. Komponowalem tam jak szalony, a w wolnych 
  chwilach pisalem do tygodnika "Pion" korespondencje muzyczne. W tym 
  czasie powolano mnie na krotko do odbycia sluzby wojskowej w 
  Nowowilejce. Wrocilem na stale do Warszawy w marcu 1939 r. Otrzymalem 
  posade referenta muzycznego w drugim programie Polskiego Radia. 
  Przyszla wojna, nastala okupacja.

- I czym sie pan zajal?

- Gralem na pianinie w szkole baletu i gimnastyki pana Szelestowskiego. 
  Byl on przedwojennym wicemistrzem Europy w piecioboju nowoczesnym. 
  Blagier okropny. Mial jakichs znajomych Niemcow, ktorych poznal na 
  olimpiadzie. Pozwolili mu zalozyc szkole. Po tej pracy dawalem mnostwo 
  lekcji i pracowalem w konspiracji, w Delegaturze Rzadu na Kraj, w 
  Wydziale Kultury. 

- Nie zatesknil pan do pisania?

- W 1942 zaczalem pisac powiesc. Namowil mnie Milosz. Moj ojciec 
  potwornie sie zdziwil, gdy mu o tym powiedzialem. Dalem jej tytul 
  "Sprzysiezenie".

- Muzyka i polityka uzupelnione zostaly pisarstwem. Czul sie pan w pelni 
  usatysfakcjonowany?

- No, wlasnie. Zmeczylem te moja pierwsza powiesc w 1944 r. Kupil ja
  Rynca.

- Ten sam Wladysla Rynca, ktory po wojnie kierowal wydawnictwem
  "Czytelnik" w Krakowie?

- Tak. Jego sekretarzem do spraw literackich byl Czeslaw Milosz. 
  Rekopis ocalal, bo w czasie powstania znalazl sie poza Warszawa, w 
  Piastowie. Czytal pan "Sprzysiezenie"?

- Nie.

- To jest opowiesc o facecie, ktory nie moze miec stosunkow z
  dziewczynami. Akcja dzieje sie przed wojna i w czasie wojny. Takie
  dziwactwo. O dziwo, o tej mojej pierwszej ksiazce krytycy najwiecej 
  mowia. Rynca po wojnie wydal "Sprzysiezenie" w swoim prywatnym 
  wydawnictwie. Namowilem go, zeby wydal tez Bochenskiego "Dzieje 
  glupoty w Polsce". Trzytysieczny naklad nie rozszedl sie i Rynca byl 
  wsciekly.

- Pana "Sprzysiezenie" poszlo blyskawicznie.

- Po tygodniu zabraklo, ale awantura byla straszna. "Sprzysiezenie" 
  anonsowal "Tygodnik Powszechny", wiec zamawiali je ksieza, zakony. I 
  nagle okazalo sie, ze to jest "pornografia". Wybaczyli mi to po jakims 
  czasie.

- Czy piszac, mial pan swoj wzor - pisarza lub ksiazke?

- Nie. Sam wymyslilem fabule. Zbliza sie wojna, sa dwaj przyjaciele, 
  nieudane narzeczenstwo, spisek na zycie Hitlera. Wystepuje tez 
  Giedroyc i jego "Polityka", sporo o muzyce i o polityce. Misz-masz.

- Czy "Sprzysiezenie" mialo wznowienia?

- Tylko raz, bodajze w 1957 r. wydalo je Wydawnictwo Literackie w 
  Krakowie. A kiedy ksiazka ukazala sie, znowu wybuchla awantura.

- Drugi raz o to samo?

- Wezwal mnie arcybiskup krakowski Baziak, ale potraktowal lagodnie.
  napisalem mu, ze zaluje, i skonczylo sie na tym.

- Co skomponowal pan w czasie okupacji?

- Troche utworow, miedzy innymi "Koncert na orkiestre". Splonal w 
  powstaniu razme ze wszystkimi utworami skomponowanymi w czasie pobytu 
  w Paryzu.

- Nie odtworzyl ich pan z pamieci po wojnie?

- Tylko kilka. Jeden odtworzyl z pamieci pianista, gral go na moje 
  zamowienie w 1935 r. W powstaniu splonelo bardzo duzo. Dwie symfonie, 
  suita na orkiestre, dwa cykle na fortepian, sporo piesni.

- Po zakonczeniu wojny rzucil sie pan do pisania.

- Eile zaczal tworzyc w Krakowie dziwny tygodnik. Ale zglosilem sie za 
  pozno. Eile mial juz skompletwany zespol. Dostalem u niego etat 
  redaktora technicznego.

- Nie zagrzal pan miejsca w "Przekroju".

- Bo mi to pismo nie odpowiadalo, zmienilem je na "Tygodnik Powszechny".

- Ale juz bez etatu, jako wspolpracownik.

- Do 1949 r. bylem etatowym profesorem w krakowskiej Wyzszej Szkole 
  Muzycznej. Wylal mnie Sokorski po wielkiej awanturze na zjezdzie 
  mlodziezy artystycznej w Poznaniu. Zaatakowalem tam, udowadniajac, ze 
  nie istnieje realizm w muzyce. Wybuchla straszna awantura, bo byl tam 
  delegat z KC. W pietnascie minut po dyskusji podszedl do mnie rektor 
  mojej uczelni, powiedzial: "Przykro mi" - i wreczyl wymowienie.

- Nigdy pozniej nie odwolywal sie pan od tej decyzji?

- Napisalem odwolanie w 1957 r., ale odpisali cos metnego. Teraz 
  niedawno spotkalem na spacerze Sokorskiego. Powiedzial, ze wyswiadczyl 
  mi w Poznaniu przysluge, gdyz zajmowalbym sie wylacznie muzyka, a 
  dzieki niemu zajalem sie polityka.

- Moze pan z nim spokojnie rozmwiac?

- Jeszcze przed wojna poznalem jego brata, kompozytora, i siostre, zone 
  Miroslawa Dabrowskiego, bardzo dobra spiewaczka. To byla muzyczna 
  rodzina.


-------------------------------------

Rozmawial Maciej Kledzik

Przytoczyl Zbigniew J. Pasek (zbigniew@caen.engin.umich.edu)

czesc II wywiadu (lata od 1956) - w nastepnym numerze "Spojrzen"
________________________________________________________________________


Redakcja "Spojrzen": Jurek Krzystek     (krzystek@u.washington.edu)
                     Zbigniew J. Pasek  (zbigniew@caen.engin.umich.edu)
                     Jurek Karczmarczuk (karczma@frcaen51.bitnet)
                     Andrzej M. Kobos   (kobos@krdc.int.alcan.ca)

Prosby o prenumerate i o numery archiwalne: do Jurka Krzystka

________________________________________________________________________