______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________

  Piatek, 22.01.1993.          ISSN 1067-4020                   nr 59
_______________________________________________________________________

W numerze:
         Jacek Fedorowicz - Podsumowanie pobytu w kadzi
           Jurek Krzystek - Lektura do poduszki: Jeffrey Archer
         Katarzyna Bielas - Rozmowa ze Zbigniewem Preisnerem
                   anonim - Desiderata
               Leszek Zuk - Cztery seanse spirytystyczne
       Jurek Karczmarczuk - Kacik kulinarny
______________________________________________________________________

[Nowy Dziennik, 10.12.1992, podeslal Zbyszek Pasek]

Jacek Fedorowicz

                     PODSUMOWANIE POBYTU W KADZI
                     ===========================

"Tygodnik Solidarnosc" wpadl na pomysl, ktory w pierwszej chwili 
wydal mi sie dziwny, bo tak tragicznie spozniony, ze az groteskowy 
nieco. TS poprosil bowiem o wypowiedz pod haslem: "Czym byla dla mnie 
PRL?" Z ta prosba zwrocil sie do grupy osob tak zwanych publicznych, 
miedzy innymi do mnie. Juz dawno minal czas, zeby o tym mowic - 
pomyslalem sobie i bylem przekonany, ze podobnie zareaguje wiekszosc 
nagabywanych. Okazalo sie, ze nic podobnego! Redakcja - sama jak gdyby 
nieco zaskoczona powodzeniem ankiety - twierdzi, ze wszyscy 
odpowiadaja chetnie, obficie i starannie.

Byc moze moj sceptyczny stosunek do pomyslu wynikl byl z tego, ze ja 
juz na temat PRL pisalem duzo, az do obrzydzenia po prostu, w 
"Przegladzie Polskim" co najmniej kilkanascie razy w ciagu ostatnich 
trzech lat, ale - doszedlem do wniosku - byla to sytuacja zapewne 
nietypowa. Inni nie mieli okazji albo czasu, albo bezposredniej 
zachety moze i wciaz ten obrachunkowy temat tkwil w nich w postaci 
mysli nie ubranych w slowa. A wiadomo, ze takie mysli to nigdy nie 
dadza spokoju, jesli sie ich wreszcie nie przemieni w tekst. Wiec 
chetnie odpowiedzieli na ankiete "Tygodnika". Pierwsza w TS ukazala 
sie wypowiedz prezydenta, w nastepnym tygodniku - Jana Krzysztofa 
Bieleckiego. Obaj inicjujacy dyskusje podkreslili ogromne znaczenie 
zdefiniowania naszego stosunku do PRL, bo bez tego (tak zgodnie 
twierdzili) trudno jest formowac przyszlosc kraju.

Zaczalem dumac nad przelamaniem mojej niecheci do tematu. Kuszaca 
perspektywa znalezienia sie w dobrym towarzystwie (wypowiedzi 
Moczulskiego jeszcze wtedy nie zamieszczono) zachecila mnie dodatkowo. 
Postanowilem, ze sie nadme, skupie, wyteze i napisze cos w rodzaju 
podsumowania, a przy okazji doloze nieco polemiki z ostatnimi 
projektami sejmowymi dotyczacymi tak zwanej dekomunizacji.

Czymze wiec dla mnie byla Polska Rzeczpospolita Ludowa?

Przede wszystkim tworem niechcianym, narzuconym, calkowicie obcym mojej 
psychice, obrazajacym moje poczucie estetyki i budzacym obrzydzenie. O 
pomste do nieba wolajacym prezentem aliantow dla Stalina. Zwyczajnym 
swinstwem. Ale jednoczesnie, do pewnego momentu akceptowanym jako twor 
nieusuwalny w realnej perspektywie czasu. To byl dopust Bozy, staly 
element pejzazu, nieuniknione zjawisko przyrodnicze, cos jak klimat, 
ktory - jezeli jest tropikalny - trudno liczyc, ze sie zmieni nagle na 
umiarkowany. A zyc w nim trzeba.

Przezylem i pamietam caly okres peerelowski. Od poczatku zdawalem 
sobie sprawe, ze to nie jest Polska, a nawet wrecz przeciwnie: anty-
Polska, i nigdy zdania nie zmienilem, ale jezeli pytanie, czym byl ten 
twor, ma pociagac za soba skutki praktyczne, jak na przyklad 
podniesienie kwestii odpowiedzialnosci moralnej (o karnej nie marze), 
to trzeba sie przez chwile zadumac na przykra zlozonoscia tworu.

PRL byla swinstwem, ale przeciez niezupelnie, bo gdyby z nas zrobili 
Polska Republike Sowiecka, to byloby znacznie gorzej. Bedac obywatelem 
PRL bylo sie umazanym w nieczystosciach, ale jedynym sposobem na 
unikniecie tego umazania byl emigracja lub samobojstwo. Pryncypialne 
odrzucenie PRL musialoby polegac - na poczatek - na podarciu dowodu 
osobistego. Bylo sie wiec troche swinia, ale jedna z wielu, i wciaz 
bylo sie swinia niezupelnie, bo mialo sie wiele mozliwosci swiadomego 
ustalania stopnia swego swinstwa, innymi slowy - glebokosci umazania. 
Szczegolnie, gdy juz skonczyl sie krwawy terror okresu stalinowskiego. 
Kazdy stal nad kadzia z nieczystosciami i dumal: dzis po kolana czy po 
pas? Nurkuje czy staram sie desperacko, zeby tylko po kostki? Zeby 
bylo jeszcze trudniej zgadnac, kadz ewoluowala i ci, co po kostki, a 
nawet ci co po pas, w pewnych okresach byli bohaterami, w innych zas, 
tych pozniejszych, jezeli w pore nie wychyneli samym soba ponad 
granice umazania, mogliby dzis zostac uznani za swinie. Nie zapisac 
sie do Zwiazku Mlodziezy Polskiej bylo kiedys aktem odwagi, kto wie czy 
nie takim samym jak konspiracja w okresie schylkowym PRL.

Byli co prawda i tacy, co nurkowali przez caly czas i to starali sie 
jak najglebiej, a dodatkowo jeszcze chleptali z luboscia, ale wcale 
nie jest jasne, czy mozna dzis tych smakoszy uznac za swinie zupelne. 
O nie, zupelnosc swinstwa jest niemozliwa, juz chocby z tego powodu, 
ze - jezeli przyjmujemy, ze PRL byla swinstwem, ale w obliczu PRS byla 
jednak mniejszym zlem - musimy uznac, ze kazda swinia nosila w sobie 
czastke tego dobra, jakim jest mniejsze zlo. Jezeli przyjmiemy, ze 
wsrod krajow dotknietych "demokracja ludowa" PRL nie byla taka 
najgorsza, a nie byla na pewno, to czy nie winnismy pewnej 
wdziecznosci wszystkim tym, ktorych dotychczas uwazalismy za swinie? 
Przeciez to oni, biorac na siebie obowiazek bycia swinia, blokowali 
miejsca swiniom byc moze znacznie gorszym, a wiec w efekcie zdobywali 
sie na czyn patriotyczny. Ogrom patriotyzmu b. swini (niezupelnej - 
jak sie rzeklo - ale jednak) bylby wowczas wprost proporcjonalny do 
ilosci hipotetycznego swinstwa, jakie zrobilaby inna swinia na tym 
samym stanowisku.

Wroce do watku osobistego. PRL dzieli mi sie w swiadomosci na dwa 
zupelnie inne stwory: przedsierpniowy i posierpniowy. Roznice wyznacza 
nie to, ze po Sierpniu totalitaryzm musial zlagodniec, byl inny, mniej 
represyjny, czyli byl mniejszym swinstwem, ale to, ze PRL troche jak 
kobieta ciezarna zaczela w sobie nosic inny twor. Inna istote zywa, 
Solidarnosc mianowicie. Po raz pierwszy od dziesiecioleci Polak mogl 
znalezc sie w zorganizowanej grupie skutecznie usilujacej dzialac 
niezaleznie od panstwa. Oczywiscie przedtem tez kazdy, kto nie byl 
entuzjasta PRL, staral sie jakos uniezaleznic, zyc obok, minimalizowac 
kontakty, uciekac w enklawy. Sam mowilem pyszalkowato, choc przeciez 
niezupelnie zgodnie z prawda (nie podarty dowod osobisty), ze w 
promieniu poltora metra dookola mnie socjalizmu nigdy nie bylo, nie ma 
i nie bedzie; socjalizm i PRL znaczylo to samo), ale to byly proby 
raczej indywidualne. Byli odwazni, ktorzy organizowali sie w grupy, 
takie jak na przyklad Komitet Obrony Robotnikow, ale dopiero 
Solidarnosc stala sie powszechnie dostepna alternatywa PRL.

Dlatego nie mialem cienia watpliwosci, ze Solidarnosc trzeba poprzec i 
natychmiast sie do niej zapisac. Przekonanie o wiecznym trwaniu PRL 
ustapilo radosnej pewnosci, ze jej koniec bede ogladal na wlasne oczy. 
Startujac w biegu ulicznym Solidarnosc Gdansk - Gdynia w 1981 roku 
wyjasnialem, ze dbam o kondycje fizyczna nie po to, zeby dozyc 
niepodleglosci, jest oczywiste, ze dozyje, chodzi mi o to, zeby dozyc 
w dobrym stanie. Co sie zreszta sprawdzilo.

13 grudnia byl wspaniala okazja, zeby PRL odrzucic juz calkowicie i na 
zawsze, nie popelniajac samobojstwa i nie emigrujac. Co jednak wcale 
nie znaczy, ze dzis roszcze sobie prawo do potepiania tych, ktorzy 
wyemigrowali albo odrzucili PRL w innej formie, w innym stopniu lub w 
innym terminie. Chociaz bardzo mnie to kusi, bo kazdy, kto ocenia PRL 
po latach, ma - trudna do przezwyciezenia - tendencje do traktowania 
siebie jak metra z Sevres. Nawet czlowiek, ktorego pierwszym w zyciu 
buntem bylo niepojscie na wybory 4 czerwca 1989 r., jest swiecie 
przekonany, ze wczesniej na nic takiego nie pozwalaly okolicznosci. 
Ubek, ktory przesluchiwanych bil slabiej niz koledzy, mysli z duma, ze 
zrobil w ten sposob wiele dla pognebienia PRL. Ja tez jestem dumny z 
felietonowej dzialalnosci sprzed 13 grudnia, chociaz odbywala sie ona 
w peerelowskich "przekaziorach" za przyzwoleniem cenzury i ci, ktorzy 
w tym czasie tworzyli "Zapis", mogliby wlasciwie uwazac mnie za Gnide z 
Parnasu (patrz slynny esej Piotra Wierzbickiego pt. "Gnidzi Parnas") 
Kazdy w glebi duszy (chocby sie do tego nie przyznawal!) podejrzewa, 
ze jego stosunek do PRL mozna przyjac za wzorzec. Kto sie w PRL 
zachowywal lepiej, odwazniej, uczciwiej niz obywatel wzorcowy - moze 
liczyc na pochwaly. Kto oddal legitymacje pozniej, palowal mocniej, 
calowal gorliwiej - na nagane. Tylko ktory z trzydziestu paru milionow 
Polakow ma byc tym wzorcowym? Moze to powinno ustalic referendum?

Trudno, oj trudno ustalic te granice, powyzej ktorej znajduje sie 
dobro, a ponizej zlo... I moze to wlasnie jest dla mnie we wspomnieniu 
o PRL najtrudniejsze do zniesienia: bezkarnosc. Niemoznosc ustalenia 
winnych, choc zbrodnia zostala popelniona. Wciaz ja widac golym okiem. 
Zahamowano w rozwoju zdolny, prezny narod europejski sredniej 
wielkosci, zniszczono mu gospodarke, bogactwa naturalne, zatruto 
powietrze, a przecietna dlugosc zycia wydatnie skrocono. Statystyczny 
obywatel umierajac moze powiedziec: umieram kilka lat wczesniej, niz 
bym umieral w kraju nie nawiedzonym przez socjalizm. Dziekuje ci PRL!

Uczestnicy zbrodni zyja. Ale pewnie nigdy nie odpowiemy sobie na 
pytanie, w jakim stopniu uczestnikiem byl kazdy z nas. Tak wiec 
odpowiadajac na pytanie `czym byla PRL?', do licznych teorii i prob 
zdefiniowania dodaje moja odpowiedz jako uzupelnienie: PRL byla 
spelnieniem odwiecznych marzen wielu przestepcow, byla bowiem Zbrodnia 
Doskonala.
_______________________________________________________________________

Jurek Krzystek

                   LEKTURA DO PODUSZKI: JEFFREY ARCHER                  
                   ===================================

W jednym z pierwszych numerow "Spojrzen" popelnilem cos w rodzaju eseju 
o brytyjskim pisarzu Johnie LeCarre. Otrzymalem droga prywatna kilka 
listow, ktore swiadczyly, ze esej ten zostal przeczytany, a nawet w paru 
przypadkach potraktowany laskawie. Mimo wiec, iz gatunek recenzji 
literackiej jest w zasadzie polem calkowicie mi obcym, sprobuje jeszcze 
raz.

Dzis wiec bedzie o innym Brytyjczyku nazwiskiem Jeffrey Archer. Z gory 
zapowiadam, ze to nie ta sama klasa, co LeCarre i o zadnych porownaniach 
z Conradem nie ma mowy. Jezeli juz, to raczej z mistrzami literatury do 
poduszki, typu n.p. Irwina Shawa, autora dwuczesciowej ksiazki "Rich 
Man, Poor Man", czyli wyciskajacej lzy z oczu telewidzom w poznych 
latach 70-tych "Pogody dla Bogaczy". Ale, przeciez, zycie bez takiej 
literatury tez byloby ubogie, zwlaszcza ze niezaleznie od wartosci 
literackiej jego ksiazek, sama postac Archera jest interesujaca i 
nieprzecietna.

(Po napisaniu pierwszej wersji niniejszego tekstu przeczytalem 
"Polityke" nr. 34 z roku 1992, a w niej wywiad z Archerem. Informacje z 
tego wywiadu wzbogacaja wiec niniejszy artykul.)

Jefferey Archer byl, a raczej ciagle jest, wunderkindem polityki 
brytyjskiej. Po ukonczeniu studiow, a jakze, w Oksfordzie, szybko trafil 
do partii konserwatywnej i w roku 1969 w wieku lat 28 zostal najmlodszym 
czlonkiem parlamentu w tym stuleciu. Po pieciu latach jednak byl 
zmuszony zrezygnowac z mandatu i zajac sie solidnie biznesem, zdolal 
bowiem stracic cale swoje oszczednosci na spekulacjach gieldowych. Nie 
byl to jednak koniec kariery politycznej Archera, wrecz przeciwnie. 
Bardzo szybko awansowal w hierarchii partyjnej, aby w 1985 roku zostac 
zastepca przewodniczacego swojej partii (czyli pani Thatcher). 

Sukces nie okazal sie trwaly: oskarzony o utrzymywanie kontaktow z 
panienka lekkich obyczajow, juz rok pozniej Archer zmuszony zostal do 
ustapienia ze stanowiska, pozostawszy jednak nieoficjalnym doradca pani 
Thatcher. Sprawa chyba przycichla (Archer wygral proces o 
znieslawienie), bo w ubieglym roku zostal mianowany parem i zajmuje 
miejsce w Izbie Lordow jako Lord Archer.

Ciekawe, ze Archer niemal przewidzial w jednej ze swych ksiazek: "A 
Matter of Honour" (1986) swoj upadek: opisal on kariere brytyjskiego 
polityka, ktora konczy ujawnienie przez prase jego stosunkow z 
reprezentantka najstarszego zawodu swiata (prawdopodobnie 
zbeletryzowana wersja afery Profumo z poczatku lat 60-tych). Ksiazka 
jak ksiazka, ale pare miesiecy pozniej zycie zaczelo nasladowac
sztuke. Analogiczna jest historia afery rodzinnej Woody Allena i jego
filmu "Manhattan".

Juz podczas pierwszej pauzy politycznej musial Archer zauwazyc u siebie 
latwosc pisania, gdyz zajal sie wowczas tym zajeciem profesjonalnie. 
Bardzo szybko udal mu sie bestseller: powiesc "Not a Penny Less, Not a 
Penny More" (1976). Przetlumaczona zdaje sie niedawno na polski pod 
tytulem "Co do grosza" ma podloze autobiograficzne, opowiada bowiem o 
historii kilku niezaleznych inwestorow gieldowych, drobnych ciulaczy, 
ktorzy lokuja swe oszczednosci w akcjach spekulacyjnej firmy naftowej i 
traca je w calosci. Pokrzywdzeni rezygnuja z dochodzenia swoich strat 
droga sadowa, organizuja za to wyszukana metode uszczuplenia majatku 
wlasciciela firmy w taki sposob, aby on sam tego nie zauwazyl. Powiesc, 
utrzymana raczej w zartobliwym tonie, konczy sie niezla pointa, ktorej 
nie zdradze. Polecam.

Nie przeczytalem wszystkich ksiazek Archera, ale nawet te kilka, ktore 
sa mi znane, zwracaja na siebie uwage przede wszystkim umiejetnoscia 
narracji i utrzymywania czytelnika w napieciu co do zakonczenia, 
niezaleznie od swego charakteru. W przeciwienstwie bowiem do wielu 
innych pisarzy, nie jest on wierny jednemu gatunkowi, a dosc swobodnie 
porusza sie po wielu roznych. Mamy wiec w jego dorobku powiesc zywcem 
przeniesiona z poletka Roberta Ludluma, "Shall We Tell the President"  
(1978) o fikcyjnej probie zamachu na (rownie fikcyjnego) prezydenta Teda 
Kennedy'ego gdzies w przyszlosci - bardzo umiejetnie napisana i 
podana przynajmniej z pewna doza prawdopodobienstwa, ktore tak trudno 
znalezc u Ludluma.

Spotykamy rowniez powiesc o kilka poziomow bardziej powazna i udana, 
"First among Equals" (1984). Jest to fikcyjna opowiesc o dziejach trzech 
mlodych ludzi, ktorzy startujac z bardzo roznych pozycji spolecznych 
robia kariere polityczna w Wielkiej Brytanii, idac w zasadzie leb w leb 
az do samego konca. Wiadomo jednak, ze tylko jeden z nich moze 
ukoronowac swa kariere tytulem premiera, wiec sledzenie losow tych 
postaci jest pasjonujace. Jest to przy tym znakomita lekcja mechanizmow 
demokracji brytyjskiej, ukazanej ze duzym znawstwem. Kto z wymienionej 
trojki: dwu konserwatystow i jednego labourzysty zostal premierem - nie 
zdradze, bo ksiazke goraco polecam.

Jezeli jednak zdecydowalem sie na napisanie tego szkicu, to glownie dla 
watkow polskich u Archera, pojawiajacych sie w dosc nieoczekiwanych 
momentach. Wlasciciel firmy naftowej, wystawiajacy do wiatru inwestorow 
w ksiazce "Not a Penny More, Not a Penny Less" jest n.p. Polakiem, 
imigrantem, ktory zrobil majatek w Ameryce. Co ciekawe, postac ta wcale 
nie jest pokazana bez sympatii, wrecz odwrotnie, zreszta jak pisalem 
powyzej, sama powiesc ma charakter raczej humorystyczny.

Interesujace, ze ten sam stereotyp Polaka-emigranta pojawia sie w bardzo 
glosnej swego czasu (ukazala sie w roku 1980) powiesci "Kane and Abel" 
(gra slow nawiazujaca do Biblii). Abel Rosnowski jest polskim imigrantem 
przybylym do USA gdzies w latach 20-tych po niezwykle ciezkich 
przezyciach w Polsce i Rosji i jest `self-made manem': zaczynajac 
doslownie od zera staje sie potentatem w branzy hotelowej. Rownolegle 
fabula sledzi losy rowiesnika Abla, Williama Kane, pochodzacego z 
ogromnie zamoznej rodziny bankierskiej z Bostonu, jednego z `braminow 
bostonskich', obdarzonego ambicja rowna Ablowi. Nie trzeba dodawac, ze 
miedzy tymi dwiema postaciami dochodzi w koncu do konfliktu i jak zwykle 
u Archera, ksiazke wienczy pointa, moze tym razem mniej przekonywujaca, 
niz w innych jego dzielach.

W sumie cala fabula dosc prosciutka, kontrast pomiedzy dwoma roznymi 
punktami wyjscia kariery protagonistow nieco przerysowany. Trudno 
powiedziec, po czyjej stronie jest sympatia autora, ale chyba lekko 
po stronie Abla, podobnie oczywiscie jak nasza. Historia Abla zreszta, 
zanim sie znalazl w Ameryce, jest tez godna uwagi, bo swiadczy, ze Archer 
naczytal sie dosc sporo o naszym zakatku Europy:

Abel urodzil sie jako nieslubne dziecko, Wladek Koskiewicz. Wychowany 
przez chlopska rodzine we wschodniej Polsce, usynowiony potem przez 
lokalnego dziedzica, hrabiego Abla Rosnowskiego, przybiera potem w USA 
jego nazwisko. W miedzyczasie wraz ze swa rodzina cierpi pod Niemcami 
podczas I Wojny Swiatowej, zas po niej wywieziony zostaje przez Sowietow 
na Syberie (tu troche Archera ponioslo, zdaje sie, ze wtedy akurat 
wywozek nie bylo). W koncu ucieka z lagru i przedostaje sie przez Odesse 
do Turcji, a stamtad do Ameryki. Wydaje sie wiec, ze Archer posiadl 
ponadprzecietna jak na Anglika wiedze o naszych stronach globu, choc 
moglby troszke lepiej posprawdzac realia.

Jesli o tym pisze, to dlatego, zeby pokazac, ze moga istniec stereotypy 
krzywdzace, jak rowniez zupelnie odwrotnie: pochlebne. Archer w 
wywiadzie dla "Polityki" sam sie do nich przyznaje: dla niego Polacy to 
ciagle `kawaleria szturmujaca z lancami na czolgi' (wyjatkowo trwaly 
stereotyp, trzeba przyznac). Ale widac, ze Polacy zasluzyli na jego 
sympatie.

Rozmawialem kiedys na te tematy z kilkoma Brytyjczykami, niezwiazanymi z 
Polska. Zgodnie twierdzili, ze Polacy obdarzani sa w ich kraju raczej 
pozytywnymi stereotypami wskutek obecnosci wojsk polskich w czasie II 
Wojny, a zwlaszcza Andersowcow po wojnie, ktorzy z nielicznymi wyjatkami 
zdolali zaskarbic sympatie wyspiarzy. Coz, lepsza od stereotypow bylaby 
rzetelna wiedza, ale chyba w wypadku Archera, ktory stereotypy te 
przejal zapewne od starszego pokolenia, nie mozemy miec najmniejszej 
pretensji.

                                              Jurek Krzystek

_______________________________________________________________________

["Gazeta Wyborcza", 6.01.1993. Wywiad nieco skrocony, J.K_ek]


                       KOMPOZYTOR, NIESTETY POLAK                       
                       ==========================


Rozmowa ze Zbigniewem Preisnerem, dwukrotnym laureatem prestizowej 
Nagrody Amerykanskiej Krytyki Filmowej. Prowadzila Katarzyna Bielas.


- Osiagnal Pan swiatowy sukces jako kompozytor muzyki filmowej, nie
majac szkolnej edukacji muzycznej...

- Nie skonczylem szkoly muzycznej, bo nie mialem gdzie. Jako dziecko 
musialem wyjechac z rodzicami z Bielska-Bialej do Bobowej, pod Nowy 
Sacz. Tam nie bylo szkoly muzycznej, chodzilem do liceum. Pisania nut 
nauczyl mnie Wladyslaw Strejczyk, nauczyciel fizyki z Tarnowa.

Potem studiowalem historie na UJ. Muzyki uczylem sie sam. Kupowalem 
ksiazki, partytury. Wszystko, czego sie nauczylem, sprawdzalem od razu w 
praktyce, w zespolach, ktore zakladalem ze studentami wyzszej szkoly 
muzycznej.

- Potem trafil Pan do krakowskiej Piwnicy pod Baranami...

- Tak, ale wcale nie chcialem tam zostac. Balem sie sily i energii 
kompozytorow piwnicznych. Tego, ze popadne w ich maniere. Nigdy tez nie 
chcialem byc epigonem. Zygmunt Konieczny stworzyl niepowtarzalny i 
genialny styl. W konkurencji z nim nie mialem szans. Postanowilem wziac 
z Piwnicy to, co najwazniejsze: traktowanie muzyki jako dopelnienia 
literatury.

Piszac dla Piwnicy siegalem do zupelnie innych tekstow, stad wzielo sie 
pisanie muzyki do tekstow z gazet - dekretow, artykulow, wywiadow. 
Probowalem szukac wlasnego brzmienia.

Zawsze jednak pociagal mnie film. Od poczatku czulem, ze w tej materii 
moge zrobic cos nowego i wlasnego.

- Jak sie trafia do Piwnicy i co sie pozniej dzieje?

- Mlodemu czlowiekowi, ktory chce sie dostac do Piwnicy, Piotr 
Skrzynecki proponuje wystepy goscinne przed programem. Dopoki nie jest 
zaakceptowany, pozostaje gosciem.

Ja trafilem tam przez przypadek w 1978, czulo sie juz koniec 
gierkowszczyzny i atmosfere zmian.

Jako kompozytor mialem inna sytuacje, niz inni czlonkowie kabaretu. 
Musieli znalezc sie ludzie, ktorzy chcieli spiewac moje piosenki. Mialem 
duzo szczescia, bo w tym czasie przyszlo duzo nowych osob: Anna 
Szalapak, Jacek Wojcicki... Pisalem dla nich, a oni to akceptowali i 
spiewali.

Na marginesie trzeba powiedziec, ze Piwnica jest jedynym miejscem, gdzie 
komunizm sie sprawdzil. Wszyscy dostaja jednakowe honoraria - dzisiaj 
okolo 60 tys. zl. za wieczor.

- Jaka funkcje spelnia muzyka w filmie? 

- Muzyka, jaka lubie, powinna byc narracja, a jednoczesnie dopelnieniem 
i uzupelnieniem scenariusza. Mozna zawiesic jakas kwestie, bo zastapi ja 
muzyka. Na przyklad kiedy brakuje slow na wyrazenie emocji. Powinna 
ilustrowac film, ale madrze. Tzn. nie to, co na zewnatrz, co widzimy na 
ekranie, ale to, co jest w ludziach, w aktorach - a jednoczesnie w nas 
samych, w widzach.

Muzyka raz jest antycypacja, a raz retrospektywa. Zawsze jednak powinna 
byc partnerem, a nie zapelniaczem jakiejs dziury.

- Czasem jest zbedna?

- Oczywiscie. Czasem najlepsza muzyka w filmie jest cisza - jak w 
niektorych filmach Bergmana.

Nie znosze amerykanskiej maniery podkladania muzyki do calego filmu. To 
zaczelo sie od Lucasa i Spielberga. Moim zdaniem, muzyka, ktora idzie 
non stop, traci swoja funkcje kreacyjna i jest meczaca. Jest jak jakas 
potworna tapeta.

- A co Pan sadzi o uzywaniu komputerow przy komponowaniu?

- Odwiedzilem kiedys studio Jean Michela Jarre'a pod Paryzem. Widzac 
jego sprzet za kilkanascie milionow dolarow zrozumialem wszystko. Jarre 
ma szesciu inzynierow dzwieku, ktorych zadaniem jest spelnianie jego 
marzen. Mowi na przyklad, ze potrzebuje dzwieku w kolorze niebieskim albo 
takiego, jak zapach swierku. I wtedy ci inzynierowie rozprogramowuja 
cala aparature szukajac specjalnych brzmien.

Czym innym jest komponowanie na instrumenty elektroniczne, a czym innym 
- jak czesto zdarza sie w Polsce - myslenie klasyczne korzystajace tylko 
z instrumentow elektronicznych. W tym pierwszym wypadku mozna osiagnac 
swietne efekty, jak "Dzwony rurowe" Mike'a Oldfielda, czy "Rydwany 
ognia" Vangelisa. Klasyki jednak nie da sie zastapic elektronika.

Instrumenty elektroniczne moga udawac skrzypce czy trabke, nigdy jednak 
nie zastapia zywego czlowieka. Nie ma sensu komponowac myslac o 
orkiestrze, a potem nagrywac to wszystko na instrumentach 
elektronicznych. Brzmienie orkiestry to nie tylko nuty. To takze 
ludzie, akustyka, przestrzen.

- Pracowal Pan w USA. Czy praca kompozytora w Ameryce i Europie bardzo 
sie roznia?

- Bardzo. Nie znosze pracowac dla Amerykanow.

Dla nich mniej jest wazne, jaka ma byc ta muzyka niz to, ze ma plynac 
bez przerwy. Najlepiej wesola, optymistyczna i pompatyczna.

Amerykanie testuja kazdy film. Robia tak zwany screening session, czyli 
pokazy dla reprezentatywnej, zroznicowanej wiekowo i srodowiskowo, 
grupy, ktora oglada i wypelnia ankiete, co sie podobalo, a co nie. To, 
co sie wiekszosci nie podobalo, oczywiscie pozniej sie wycina. Czesto 
mozna w ten sposob wylac dziecko z kapiela.

Taki pokaz to wstepna propozycja filmu, montazu, takze muzyki. Podklada 
sie zupelnie przypadkowa muzyke, albo korzysta z muzyki do innych filmow 
kompozytora, z ktorym ma sie zamiar pracowac. Niestety, w ten sposob 
zawsze wpada sie w pulapke, bo trudno sie pozniej uwolnic od wyobrazen 
o muzyce, ktora sie na takiej projekcji slyszalo. Dla kompozytora jest 
to okropne, bo kazda nowa propozycja trafia na mur czyichs przypadkowych 
wyobrazen.

- Na jakim etapie pracy nad filmem powinien wlaczyc sie kompozytor?

- Najbardziej lubie znac scenariusz jeszcze przed rozpoczeciem zdjec. 
Tak bylo na przyklad w wypadku "Podwojnego zycia Weroniki". Krzysztof 
Kieslowski na wstepie powiedzial, czego potrzebuje. Zrobilem nagrania i 
przystepujac do krecenia mial juz wszystko, co najwazniejsze: temat, 
piosenke, koncert... Krecac film wiedzial dokladnie, w jakim nastroju 
bedziemy sie poruszac, jaka emocje niesie muzyka.

Tak samo bedzie w wypadku pierwszej czesci jego najnowszego tryptyku 
"Trzy kolory". To tez w jakims sensie jest film muzyczny - oczywiscie 
nie w sensie hollywoodzkim. Opowiada o kompozytorze, ktory pisze koncert 
na zjednoczenie Europy.

- Robil Pan muzyke do "Dekalogu" Kieslowskiego. Jak wytlumaczy Pan fakt, 
ze serial ten zostal na Zachodzie przyjety entuzjastycznie, a w Polsce 
raczej chlodno?

- Filmy Felliniego tez na poczatku nie podobaly sie Wlochom.

Kieslowski pokazal nasza rzeczywistosc. Nie lubimy patrzec na to, jak 
ohydnie mieszkamy, jakich okropnych mamy sasiadow. Nie lubimy, jak ktos 
pokazuje nam, ze nie umiemy ani pracowac, ani bawic sie, ani cieszyc, 
ani smucic. Nie potrafimy pojsc do kawiarni bez specjalnego celu, ani 
nawet nie umiemy napic sie jak ludzie. Po prostu nie mamy pewnych 
nawykow i nie chcemy tego wiedziec.

- Mysle, ze w przypadku tego filmu istotniejszy byl jednak zarzut 
ilustracyjnosci i oczywiscie odbior przeslania.

- To co mial Kieslowski pokazac? Historie Pana Boga?! W "Dekalogu" 
najwazniejsze jest pytanie: co to znaczy Bog? Dzisiaj dla niektorych 
Bogiem moze byc komputer, polityka, przemoc, kultura... Pokazal 
przykazania przez pryzmat wspolczesnosci - wykoslawionej, szarej, 
okropnej.

Pokazanie tego w kraju takim jak Francja, oplywajacym w dostatek, 
zrobilo wrazenie. Wiekszosc Francuzow nie mysli o Bogu, Kosciele, 
religii. Jednak jako ludzie wrazliwi odebrali przeslanie filmu.

"Dekalog" do dzis z powodzeniem idzie w paryskich kinach. Polskie 
spoleczenstwo jest pelne kompleksow. Nie potrafi nawet docenic swoich 
artystow. Kiedy Kieslowski zbieral nagrody za granica, jego nazwisko 
wymieniane bylo u nas polgebkiem.

- Pan swoje tez zbiera na Zachodzie. 

- Tutaj kazdy mysli `Polak' i macha reka. To przykre.

Rozumiem, ze spoleczenstwo po 40 latach komunizmu jest pelne kompleksow, 
apatyczne, pozbawione checi do zycia i niesamodzielne. Ale przeraza 
mnie, ze takie same sa elity, ktore rzadza tym krajem.

Dlatego mnostwo inteligencji pracuje na Zachodzie albo wyjezdza na 
stale. Teraz nie wyjezdzaja robotnicy. Teraz wyjezdza elita, ktorej nie 
stwarza sie warunkow do pracy i ktora sie lekcewazy. Nie chodzi o to, 
zeby w kazdym miescie bylo piec teatrow, bo na to nie stac nawet 
bogatych krajow. Ale zeby nie moc uszanowac tradycji Tadeusza Kantora i 
znalezc miejsca na rekwizyty z jego teatru - to jest skandal.


-------------
Zbigniew Preisner - kompozytor, urodzony w 1955 roku w Bielsku-Bialej.
Dwukrotnie otrzymal Nagrode Amerykanskiej Krytyki Filmowej za najlepsza
muzyke filmowa: 1991 - za muzyke do filmow "Europa, Europa" Agnieszki
Holland, "Lecac nad polami Pana Boga" Hectora Babenki (nominacja do
Zlotego Globusa) i "Podwojne zycie Weroniki" Krzysztofa Kieslowskiego
(nominacja do Cezara); 1992 - za muzyke do filmu "Damage" Louisa 
Malle'a. W 1992 roku otrzymal Dyplom Ministra Spraw Zagranicznych
za wybitne zaslugi w upowszechnianiu kultury polskiej za granica. W
zeszlym roku ukazalo sie piec plyt z jego muzyka filmowa. "Podwojne
zycie..." wydane na kompakcie otrzymalo w listopadzie ub. roku Zlota
Plyte we Francji.

_______________________________________________________________________

 
                              DESIDERATA
                              ==========

Bracia Paulini (a wiec ci od sw. Pawla) wydaja cala serie malych 
ksiazeczek z roznymi pozytecznymi i ciekawymi myslami. W jednej z nich,  
zatytulowanej "Ciesz sie zyciem" znalazlem tekst zatytulowany 
"Desiderata", majacy trzysta lat, a znaleziony w kosciele w Baltimore. 
Jest teraz poczatek roku, czas skladania sobie zyczen, czas nowych 
nadziei. Moze ten tekscik da komus cos dobrego.

Znalazl i przyslal: Romuald Kotowski 

[Przyp. red: Krakowianie winni pamietac te piosenke spiewana przez 
"Piwnice pod Baranami". Nie pamietamy, kto skomponowal muzyke, moze
tez Preisner?]


 
Przechodz spokojnie 
przez halas i pospiech, i pamietaj,
jaki spokoj mozna znalezc w ciszy.
O ile to mozliwe, bez wyrzekania sie siebie,
badz na dobrej stopie ze wszystkimi.
Wypowiadaj swa prawde jasno i spokojnie
i wysluchuj innych, nawet tepych i nieswiadomych,
oni tez maja swoja opowiesc.
Unikaj glosnych i napastliwych, sa udreka ducha.
Porownujac sie z innymi mozesz stac sie prozny
lub zgorzknialy, zawsze bowiem znajdziesz
gorszych i lepszych od siebie.
Niech twoje osiagniecia, zarowno jak i plany,
beda dla ciebie zrodlem radosci.
Wykonuj swa prace z sercem,
jakkolwiek bylaby skromna;
ja jedynie posiadasz w zmiennych kolejach losu.
Badz ostrozny w interesach,
na swiecie bowiem pelno oszustwa,
niech ci to jednak nie zasloni prawdziwej cnoty.
Wielu ludzi dazy do wznioslych idealow
i wszedzie zycie jest pelne heroizmu.
Badz soba, zwlaszcza nie udawaj uczucia,
ani nie podchodz cynicznie do milosci,
albowiem wobec oschlosci i rozczarowan
ona jest wieczna jak trawa.
Przyjmuj spokojnie co ci lata doradzaja,
z wdziekiem wyrzekajac sie spraw mlodosci.
Rozwijaj sile ducha, aby mogla cie oslonic
w naglym nieszczesciu.
Nie drecz sie tworami wyobrazni.
Wiele obaw rodzi sie ze znuzenia i samotnosci.
Obok zdrowej dyscypliny badz dla siebie lagodny.
Jestes dzieckiem wszechswiata
nie mniej niz drzewa i gwiazdy. Masz prawo byc tutaj.
I czy to jest dla ciebie jasne czy nie,
wszechswiat jest bez watpienia na dobrej drodze.
Tak wiec zyj w zgodzie z Bogiem,
czymkolwiek sie trudzisz i jakiekolwiek sa 
twoje pragnienia. W zgielku i pomieszaniu zycia
zachowaj spokoj ducha.
Przy calej zludnosci i znoju i rozwianych marzeniach
jest to piekny swiat.
Badz uwazny. Daz do szczescia.
 
 
                                   Anonimowy tekst z 1692
       znaleziony w starym kosciele sw. Pawla w Baltimore 
_______________________________________________________________________

Leszek Zuk
  
                     CZTERY SEANSE SPIRYTYSTYCZNE
                     ============================
 
Seans pierwszy
--------------
 
Ha, ha, ha! Jeszcze dzis smieje sie z najwiekszego kawalu w dziejach.
Tak, tak, to byl dowcip zaiste przedni. Nie, nie byla to jakas dlugo
piastowana idea. Zadnych wczesniejszych planow. Moze tylko pogarda dla
bezdennej naiwnosci pospolstwa, opowiadajacego basnie jako 
rzeczywistosc, stanowila zaczyn mego pomyslu. Az prosilo sie o jakas 
kpine. I nagle ta slepota, ktora spadla na mnie, jak przeklenstwo 
Opatrznosci. Oczywiscie doskonale wiedzialem, ze ostre slonce i ogolne 
zmeczenie potrafia wywolac taka reakcje i ze to zdarza sie na 
pustyniach. Trzeba przeczekac kilka dni, az oczy odpoczna, i wzrok 
wraca. Mimo to nawet ja w pierwszej chwili uleglem strachowi. Potknalem 
sie i przypadlem na kolano, zanim zlapalem rownowage. Moi sludzy cos 
tam wykrzykiwali i podbiegli przerazeni do mnie.
 
O jakze slaby jest ludzki umysl. Nawet wtedy nie dostrzeglem palca 
wskazujacego mi nadarzajaca sie okazje. Przygnieciony brzemieniem 
doraznego cierpienia stracilem zdolnosc myslenia. Juz po chwili 
siedzialem przy drodze obskakiwany przez moich prostaczkow. Strach minal 
i przyszedl moment refleksji. Mozna by rzec, iz doznalem oswiecenia 
poprzez utrate wzroku. Wtedy, przy tej zakurzonej, rozpalonej drodze 
dojrzal pomysl. Nie pamietam, czy mowilem cos wczesniej, ale wtedy po raz 
pierwszy wyrzeklem slowa, ktore mialem jakoby uslyszec od postaci 
widzianej osleplymi oczami. Jakas olsniewajaca istota nakazala mi wejsc 
do najblizszego miasta i tam czekac rozkazow.
 
Kiedy powiedzialem to slugom, wydawali sie lekko przestraszeni.  
Z pewnoscia mieli mnie wtedy za szalenca. W prostocie ducha nie mogli 
domyslac sie, ze kpie. Po przyjezdzie do miasta nie odzyskalem widzenia 
az dwa dni potem. W tym czasie rozpowiadalem wszystkim dookola, jaka to 
mialem przygode i zauwazylem, ze nie tylko nie poczytuja mnie za 
oblakanego, ale zyskuje coraz wiekszy szacunek. Schodzic sie do mnie 
poczeli nie tylko prostaczkowie, chociaz ci byli najliczniejsi, ale 
nawet uczeni w Pismie. A nikt nie powiedzial po prostu: `on jest 
szalony' albo `on kpi z naszego rozumu'. Ubawilem sie setnie. Oto, ile 
warte sa opinie spolecznosci. Jakze latwo zamienic je w posmiewisko.
 
Zanim wzrok mi powrocil, odkrylem z niemalym zdumieniem, ze slugi moje 
slyszaly glos przemawiajacy do mnie, ale nic nie widzialy. A przeciez 
ani im nie kazalem tak rozpowiadac, ani zysku z tego zadnego miec nie 
mogly. Wtedy wydalo mi sie pierwszy raz, ze czlowiek koniecznie pragnie 
uczestniczyc w czyms cudownym, niezwyczajnym.

Oto dlaczego slugi tak latwo uwierzyly w moja bezsensowna historie, a 
nawet `slyszaly' glos. Idac w ich slady mowilem wszystkim, ze wzrok mi 
wrocil po trzech, a nie po dwoch dniach. I znowu, chociaz kazdy mogl 
latwo sprawdzic cos, co zdarzylo sie przedwczoraj, wszyscy mi uwierzyli, 
bo trojka to tradycyjna liczba swieta. Trojka pasowala jak ulal do mojej
opowiesci. Zabawe mialem wysmienita. A przeciez to byl dopiero poczatek.
 
 
Seans drugi
-----------
 
Macie racje. Oczywiscie, ze ich nie lubilem. Zal mi ich bylo, bo
przeciez tacy byli do mnie podobni. To takze byli ludzie. Ale w jakiej
zalosnej formie! Nie, lubic ich nie moglem. Wystarczylo, ze im
udzielalem czesci mojej wiedzy. Ma sie rozumiec, w mozliwie przystepnej
wersji. Jakiz wstret budzily we mnie ich brudne, pokrzywione dlonie,
lachmany okrywajace ich grzbiety, a przede wszystkim ich prostactwo.
Byc moze to nie byla ich wina, ale czym innym sa racje rozumu a czym
innym nasze uczucia. W koncu nie bylem byle kim. Wyksztalcenie
filozoficzne, zupelnie niedostepne dla tlumu, otrzymalem na rowni ze
znajomoscia prawa. Wiedzialem wiec, ze nasi medrcy nigdy nie doszli do
swiadomego analizowania wlasnej duszy. Wszystko spychali na sily
pozaludzkie. Dlatego nawet jezeli ktorys z nich odwazyl sie przyznac
przed soba samym, ze pogardza holota, ukrywal to starannie, a w koncu
padal na twarz i prosil o przebaczenie. Stad tyle u nich napuszonej
powagi, a tak malo zdrowego rozsadku.
 
Ja nigdy nie oszukiwalem samego siebie. Pragnalem wielkosci, wiedzialem 
o tym i nie posypywalem glowy popiolem z tego powodu.  Dlatego wlasnie 
stalem sie slawny przez swoja wiedze. Niestety, szybko odkrylem, ze 
wiedze ma wielu, a tylko nieliczni sa wielcy. Nadarzyla sie jednak 
wspaniala okazja, kiedy trzeba bylo zwalczac te nowa sekte. Tworzyli ja 
prostaczkowie, wiec i argumentow teologicznych czy filozoficznych nie 
bylo trzeba. Wystarczyl dobry bat. Stalem sie wiec batem.
 
Czy jednak bylo warto? W tym czasie Palestyna byla zalana setkami sekt 
o roznym zabarwieniu i kilka przerastalo te moja znaczeniem i 
rozmiarami. Jakiej wielkosci moze spodziewac sie czlowiek zwalczajacy 
mrowki? Pod wzgledem intelektualnym najciekawsi byli chyba bracia 
Essenscy. Ich teologia byla pelna i miala najmniej sprzecznosci 
wewnetrznych. Nie potrzebuje chyba mowic, ze teologia bez sprzecznosci 
jest niemozliwa? Coz, kiedy Essenczycy nie zostali uznani za godnych 
przesladowan. Dopiero wtedy, czasowo osleply, dostrzeglem inna 
mozliwosc. Trudno byc wielkim, wchodzac do juz zorganizowanej 
hierarchii. Natomiast zawsze wielkim jest Jozue, zdobywajacy nowe kraje. 
Moi przelozeni potrafili zadbac o to, bym nie urosl zanadto. A po 
przeciwnej stronie byli tamci. Bez ustalonej organizacji, bez sily i 
bez madrych przywodcow. Wsrod nich moglem zablysnac i dac im przywodce.
 
 
Seans trzeci
------------
 
Dlaczego wlasnie oni? To proste. Najlepiejpiej znalem ich wierzenia.
Byli wiec najlatwiej dostepni. Ale to nie jest cala prawda. Tak samo,
jak nie jest cala prawda, ze pragnalem tylko wielkosci za wszelka cene.
Oczywiscie pragnalem. Ktoz z nas nie pragnie? Ktos pozbawiony tego
uczucia nie bylby juz istota ludzka. Dlatego nie wierzylem, kiedy mi
mydlono oczy skromnoscia, zyciem na pustyni i tak dalej. Przeciez ci,
ktorzy to robili, nie robiliby tego, gdyby nie nadzieja na slawe po
powrocie do ludzi, albo na poklask tlumu. Tak wiec i ja pragnalem
wielkosci. Nie bede tego ukrywal.
 
Jednak zwrocilem sie wlasnie do tej a nie innej sekty, poniewaz chcialem 
dokonac eksperymentu. Ich wierzenia byly szczegolnie smieszne w swietle 
logiki i w swojej czystej postaci nie daly sie pogodzic z jakakolwiek 
filozofia. Zwykly czlowiek, ktoremu opowiadano o wierze nowej sekty, po 
prostu smial sie serdecznie. Chcialem wiec sprawdzic, czy jest mozliwe 
takie wychowanie ludzi, aby wyzbyli sie swojego zdrowego rozsadku i, 
wbrew oczywistej logice oraz calej wiedzy, uwierzyli w niemozliwe. Wasi 
uczeni nazwaliby to teraz eksperymentem psychologicznym. Wtedy nie 
okreslalem tego tym terminem. Nie potrafie powiedziec, czy wiecej bylo 
we mnie ciekawosci, co sie stanie, czy raczej przewazala chec zrobienia 
doskonalego dowcipu. Chyba oba czynniki byly rownie wazne i, jak u 
dobrego uczonego, zarowno ciekawosc, jak i kpina ze swiata, oraz z 
samego siebie, splotly sie w jeden wezel. Dostrzeglem to oczyma duszy, 
siedzac w ciemnym pokoju z kompresem na oczach. Blogoslawiona niech 
bedzie slepota, ktora dotknela mnie Opatrznosc.
 
Seans czwarty
-------------
 
Oczywiscie, ze dalem glowe. To mial byc artystyczny dowcip. 
Najdoskonalszy dowcip swiata. A to juz jest wielkie. Musialem zaplacic 
za wielkosc zupelnie nieporownywalna z wielkoscia innych. Coz za 
glupstwa wypisywali potem rozni, nawet madrzy, ludzie! Chociazby 
Voltaire, ktory nie zawahal sie uznac mnie za maniaka. Zreszta kto wie, 
moze bylem maniakiem? Czy nie musi byc maniakiem ktos, kto porywa sie 
na rzeczy wielkie? Normalni ludzie tego nie robia. Normalni, czyli 
nijacy, maluczcy. Ja nijakim nie bylem.
 
Wtedy, w Damaszku, pozbawiony wzroku siedzialem dumajac o swoim pomysle. 
Oczywiscie domyslalem sie, ze jezeli dowcip uda sie, moze kosztowac 
bardzo drogo. Ale nie bede udawal, ze juz wtedy przewidywalem topor. 
Tylko w legendach ludzie doznaja olsnien i doskonale widza swoja 
przyszlosc, po to tylko, by ja dokladnie zrealizowac. Ja nie zobaczylem, 
co mnie czeka. Gdybym wiedzial, staralbym sie uniknac takiego konca.
 
Chociaz, z drugiej strony, wyrok i smierc byly niejako naturalnym 
wypelnieniem mojej misji. Bez nich caly kawal i moj eksperyment wzielyby 
w leb. Ale wtedy, osleply, jeszcze nie zdawalem sobie z tego sprawy.  
Pytasz, kiedy to pojalem? O, to bylo o wiele pozniej. Najpierw 
kontynuowalem moje doswiadczenie, probujac intelektualna odpornosc 
zarowno mych ziomkow, jak ludzi cywilizacji greckiej i rzymskiej. 
Pojalem, ze wyksztalconych pogan pociagala przede wszystkim absolutna 
alogicznosc tej nauki. Wychowani na cwiczeniach umyslowych starozytnych 
filozofow, brali swiat rozumowo. Az tu przychodzi ktos, kto bezczelnie 
zaprzecza temu, co wynika z prostej obserwacji i jeszcze mowi, ze to 
prawda. Nazywali to swiezoscia mysli.
 
Polaczylem wiec nowa nauke z moja znajomoscia filozofii i stworzylem cos 
zupelnie nowego. O tym jednak nie wiedzieli ani galilejscy prostacy nie 
majacy pojecia o filozofii, ani Grecy nie znajacy Pisma. To mi dawalo 
przewage. Ten brodaty rybak nie potrafil zrozumiec, ze sekta nie ma 
szans, dopoki bedzie tylko jedna z wielu sekt. Nalezalo wyjsc na 
zewnatrz, do pogan, oni stanowili nadzieje na sukces. W Palestynie, 
predzej czy pozniej, czekalo nas wchloniecie przez oficjalna nauke. Ale 
czegoz wymagac od prostego rybaka? Grozil mi, lecz w koncu madrzejsi od 
niego uznali moje racje. Podzielilismy sie dzialalnoscia: on w 
Palestynie a ja na zewnatrz. Wyszlo na moje. Sekta zniknela z Palestyny 
i moj rybak poszedl w zapomnienie. Moze umarl gdzies spokojnie, a moze 
zatlukli go kamieniami.
 
Za to w Cesarstwie swiecilismy triumfy. Kiedy wreszcie czekalem na 
koniec w Rzymie, moglem sobie pogratulowac. Eksperyment udal sie i 
ludzie zdali egzamin. Wiara przewazyla nad rozumem. Wiedzialem juz, ze 
zdobylem wielkosc absolutnie wyjatkowa. Zdawalem sobie tez sprawe, ze 
jeszcze setki lat pozniej niektorzy co inteligentniejsi ludzie beda 
mieli ucieche z mojego najlepszego dowcipu. A, racja. Oczekujesz 
wyjasnien w sprawie mego adwersarza, ktory paradoksalnie zostal uznany 
niemal za mojego sobowtora. Oczywiscie rybak galilejski nigdy do Rzymu 
nie pojechal. Bo i po co? Tam trzeba bylo znac lacine i greke, zeby sie
porozumiec i trzeba bylo miec niezgorsze wyksztalcenie, zeby dotrzec do
wyrobionych umyslow. A dodajmy tez, ze on nie pochwalal mojej pracy
wsrod pogan. Nie wiem, co sie z nim stalo i nie wydaje mi sie to takie
wazne.  Pozostanie wielki przy mnie. Legenda jest mocniejsza od prawdy.
Te sile nadala jej moja ucieta glowa.

                                                       Leszek Zuk

_______________________________________________________________________

Jurek Karczmarczuk

               z cyklu:   KACIK KULINARNY
                          ===============


                             Taboule
                             -------

Jesli zastanowic sie, czym cywilizacja Bliskiego Wschodu i polnocnej 
Afryki kulinarnie zawojowala swiat, a na pewno Europe, to jest w czym 
wybierac. Dzisiaj o couscous.

To jest taka kaszka, ktora jeszcze do tej pory gdzieniegdzie produkuje 
sie recznie, przez rozcieranie, choc swiat zna wylacznie couscous 
przemyslowe. Kaszke mozna przygotowac na parze, w couscoussierze, albo 
po prostu zalac wrzatkiem i po pieciu minutach jest gotowa. Klasycznym 
dodatkiem, a wlasciwie trescia dania jest marga - gulasz z baranina i 
specjalnym "dziobatym" rodzajem grochu zwanym tu pois chiche (cicer 
arietinum).

Ale ja nie o tym, o mardze moze innym razem. 

Stwierdzilem, ze sporo moich znajomych, ktorzy znaja i uzywaja 
couscous, bo jest bardzo wygodny, zwlaszcza gdy w domu sa male dzieci, 
potrafia go uzywac tylko jak nasza kasze, tj. na goraco.

A tymczasem couscous mozna rozpecznic na zimno i przygotowac znakomita 
salatke zwana taboule' (akcentowac ostatnia sylabe).

Klasyczne taboule przygotowuje sie wlewajac do couscous sok cytrynowy - 
nieco ponad 3/4 szklanki na szklanke kaszki. Przemieszac, przykryc np. 
polietylenem, po pol godzinie znowu przemieszac, po godzinie - trzech 
bedzie miekkie. Mozna wiecej, zwykle na kolacje przygotowywalem taboule 
rano, a na obiad - poprzedniego wieczoru. Trzymac w chlodzie.

Dla mnie to bylo troche za cierpkie i po rozmowie z moimi znajomymi z 
Maroka i okolic (choc kanonicznie potrawa nalezy do kuchni libanskiej) 
rozpoczalem eksperymentowanie. 

Uzywalem np. soku pomidorowego, co ma te zalete, ze od razu dosala 
taboule. Uzywalem tez bialego wina, np. biale wino z Langwedocji, czy 
biale Bordeaux, dosc kwasne. Albo robilem mieszanke: z grubsza okolo 
cwierc szklanki soku cytrynowego i dopelnialem do niepelnej szklanki 
po rowno sokiem pomidorowym i winem. (I w ogole podejrzewam, ze 
mozliwosci eksperymentowania sa nieograniczone, pewnie mozna i piwem i 
cydrem, ale czerwonym winem nie, bo garbnik moze utrudnic pecznienie, a 
kolor jest potworny... Wodka nie probowalem, strach mnie ogarnia.)

Napeczniale couscous jest baza taboule, teraz trzeba wrzucic tam 
jarzynki wszelakie, bo to jest w koncu salatka. A wiec duzo pomidorow. 
Ogorek, moze byc endywia. Dosc sporo swiezych lisci miety! Jak sie 
nie ma miety, to sie nie ma, ale wtedy to nie calkiem to. Dosc drobno 
pokrajana czerwona, slodka papryka, oraz troche cebuli.

Polac lyzka - dwiema dobrej oliwy, ale wtedy taboule robi sie nieco
kleiste, co nie kazdemu musi odpowiadac. Pomidory i inne rzeczy nalezy 
zmieszac z kaszka, gdy ta juz jest napeczniala, albo prawie. Jesli 
pomidory maja bardzo duzo soku - zmniejszyc ilosc plynu. 

Ambitny doswiadczalnik ma pelne pole do popisu jesli chodzi o wariacje. 
Mozna doprawic czosnkiem, mozna dodac troche ostrych przypraw 
wschodnich, np. curry albo czerwonego Tandoori; mozna wkroic zielone 
lub czarne oliwki, w ogole mozna wszystko. Mozna np. zrezygnowac z 
czystej jarskosci potrawy i dodac troche krewetek, lub miesa kraba, 
troche tunczyka itp. Nalezy wlasciwie wybrac miedzy gustem gosci i/lub 
domownikow, a pewna niezgrabnoscia wynikajaca z kompletnego 
znieksztalcenia oryginalu.

A ile tych pomidorow na szklanke surowego couscous? A ile chcecie! 
Np. dwa duze, albo trzy srednie, do tego jedna nieduza cebula, ogorka 
troche mniej niz pomidorow.

Trzeba sie wysilic, zeby to zepsuc, najprosciej po prostu przesolic...

Specjalny wariant dla Witka Owoca z Calgary: dosypac pol lyzeczki 
glutaminianu sodu...

Sma. J.K_uk

_______________________________________________________________________

Redakcja "Spojrzen": Jurek Krzystek (krzystek@u.washington.edu)
                     Zbigniew J. Pasek (zbigniew@engin.umich.edu)
                     Jurek Karczmarczuk (karczma@univ-caen.fr)
                     Mirek Bielewicz (bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca)
stale wspolpracuje:  Maciek Cieslak (cieslak@ddagsi5.bitnet)

Copyright (C) by Jurek Karczmarczuk 1993. Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.

Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.

Prenumerata: Jurek Krzystek. Numery archiwalne dostepne przez anonymous
FTP, adres:  (128.32.123.30), directory:
/pub/VARIA/polish/dir_spojrzenia

____________________________koniec numeru 59___________________________