Ta relacja została opublikowana w Kulturze (nr 11/350, 1976, str.11-34, Paryż)


Andrzej Solecki

Dlaczego nie zostałem czerwcowym warchołem

„Mam coś dla pana” -powiedział listonosz, podsunął papierek do podpisania i wręczył mi wezwanie. Miałem stawić się w WKU (Wojskowej Komendzie Uzupełnień) za cztery dni, w poniedziałek 14.6 o 8.15. „W celu uzupełnienia ewidencji”. No trudno, niech uzupełniają.

Gdy pojawiłem się w poniedziałek przed biurkiem pana kapitana dowiedziałem się, że „ewidencją” jest jednostka wojskowa 1013 w Budowie Koszalińskim i ma zostać uzupełniona mną na czas od 22.6 do 26.7 br. Pan kapitan wręczył mi kartę wcielenia do jednostki i nie robił nadziei, by można było przełożyć to powołanie na inny termin. „To nie od nas zależy”. Gdy nieco oszołomiony wychodziłem po dziesięciu minutach z urzędu, do mojej świadomości dotarło, że dwa momenty odróżniały tę rozmowę od uprzednich kontaktów z władzami wojskowymi. Po pierwsze: karta wcielenia była gotowa przed moim przyjściem, a więc nie brano pod rozwagę, że mogą istnieć ważne przyczyny – służbowe czy prywatne – uniemożliwiające mi stawienie się w jednostce. Po drugie: mój rozmówca był uprzejmy i miły; co więcej, gdyby nie był wojskowym, to jego minę przy pożegnaniu odczytywałbym jednoznacznie jako wyraz zażenowania czy też zawstydzenia.

Wieczorem zjawił się u mnie – jak to określili domownicy – „jakiś pułkownik” i zostawił kolejne wezwanie na następny ranek. Naiwnie wyobraziłem sobe, że widocznie zrozumieli moje argumenty o źle wybranej chwili na wzywanie mnie na ćwiczenia i są skłonni przesunąć ich termin na później. Gdy jednak we wtorek rano spotkałem na korytarzu w WKU trzech innych pracowników Politechniki powtórnie wezwanych w ten sam sposób, zrozumiałem, że wzywającym mnie przypisałem nadmiar dobrej woli.

Tych trzech nie znałem wcześniej. Jednego z nich wysyłano wraz ze mną do Budowa. Drugi zaklinał się, że za wszelką cenę załatwi odwołanie („choćbym miał jechać do ministra”) – jego żona oczekiwała rozwiązania i uważał on za oczywiste, że WKU musi uwzględnić tę okoliczność. Zaskoczyła mnie obecność trzeciego z nich – dowiedziałem się, że to dr Sobierajski, dyrektor Pionu do Spraw Studenckich. Zazwyczaj wojsko zostawało w spokoju osoby na tego typu stanowiskach.

Po chwili czekania wezwano nas po kolei do pokoju, gdzie niejaki podpułkownik Surudo odbierał karty wcielenia i wręczał nowe – przyspieszające wyjazd o 3 dni. Tak więc miałem już za 3 dni – w piątek 18.6 – ruszyć na poszukiwanie jednostki; w WKU wiedziano tylko, że Budowo Koszalińskie jest „gdzieś koło Koszalina”.

Tak jak poprzednio, nakaz wyjazdu był już przygotowany, miałem go tylko odebrać. Spytałem pana podpułkownika, nieco rozdrażniony tym, dlaczego uniemożliwiają mi planowany od paru miesięcy wyjazd na konferencję naukową (Letnia Szkoła Topologii Algebraicznej, Gdańsk 10-20.7 br.). Pan podpułkownik zadał parę pytań na temat znaczenia tej konferencji w mojej pracy, rozumiejąco pokiwał głową, po czym doradził, by Politechnika wystąpiła o wyreklamowanie mnie z tych ćwiczeń. „Daję panu, panie doktorze, oficerskie słowo honoru, że będzie pan na konferencji”. Nową kartę wcielenia i słowo honoru dawał jednocześnie. Było to pierwsze – lecz bynajmniej nie ostatnie - oficerskie słowo honoru, które publicznie lub prywatnie dostałem w ciągu następnych 6 tygodni. Za każdym razem było ono gwarancją, że obietnica nie zostanie spełniona.

Jednak we wtorek jeszcze nie domyślałem się jego wartości i dlatego następnego dnia pojawiłem się znowu, po raz trzeci, w WKU przynosząc podanie od władz Politechniki. (Przywiozłem je sam, by skrócić tzw. „drogę służbową”. Czasu było mało: w czwartek było Boże Ciało, a w piątek miałem wyruszyć z Wrocławia w kilkusetkilometrową drogę w niezbyt dokładnie oznaczonym kierunku). Politechnika, dzięki moim naleganiom i dość dwuznacznemu poparciu dyrektora instytutu (sformułowanie typu „o ile jest to właściwe”) podała w kilku punktach dlaczego w najbliższym czasie moja obecność jest niezbędna w instytucie (niezakończona sesja egzaminacyjna, egzaminy wstępne, konferencja) i proponowała przesunięcie terminu ćwiczeń na okres urlopowy.

Tym razem kazano mi trochę poczekać, po czym po krótkiej naradzie (podpułkownik, dwóch kapitanów, kapral) oznajmiono mi, że bardzo im przykro itp., itd. i życzą mi szczęścia w życiu wojskowym. Podpułkownik Surudo znikł na czas oznajmiania werdyktu, pozostali też robili wrażenie, że chętnie pozwoliliby komu innemu zawiadomić mnie.

Wychodząc usłyszałem, jak jakiś starszy mężczyzna tłumaczy komendantowi WKU, że od czterdziestego któregoś roku nie był w wojsku, że ma chore nerki i opiekuje się chorym wnukiem, więc nie ma sensu by teraz właśnie jego wzywano na te ćwiczenia. Załatwiono go podobnie jak i mnie: „przykro nam, życzymy szczęścia”. Dopiero wtedy (last not least) wpadło mi do głowy, że wcielenia te mogą spełniać rolę prewencyjnego izolowania tzw „niewygodnych” osób. Koncepcja ta współgrała z informacjami o wstrzymaniu urlopów od maja w MO, powiększeniu naboru i podwyżce pensji w tej instytucji oraz z rozsiewaną od co najmniej pół roku lawiną plotek o zamierzonych podwyżkach cen.

Ostatni kontakt z wrocławską WKU miałem następnego dnia, w Boże Ciało, gdy żołnierz z WKU przywiózł mi do domu informację jak do owego Budowa dojechać (widocznie przestało to być ściśle tajne w środę wieczorem). Akcja ta pozwalała oczekiwać sporego bałaganu, który istotnie miał mnie otoczyć od chwili wejścia na teren jednostki.

Bałagan był typowo wojskowy. Mimo tego jestem przekonany (choć nie mam dowodów, a poszlaki), że to nie MON a MSW zarządzało tymi „ćwiczeniami” od samego początku (wcielanie bez możliwości odwołania) do samego końca (rozprowadzanie na stacje kolejowe w asyście MO i WSW). Przypuszczam, że kandydatów do izolowania wybierano następująco: informatorzy we wszystkich większych zakładach pracy (zaryzykowałbym próbę sprecyzowania tego: w zakładach liczących ponad pięciuset zatrudnionych) sporządzili lokalne listy, które w MO uzupełniono nazwiskami wszystkich byłych więźniów o dłuższych wyrokach, a otrzymany spis przekazano do MON-u. Zapewne dlatego wraz z zakładami przemysłowymi wzięto pod opiekę Politechnikę Wrocławską, chociaż – tak jak i każda inna polska wyższa uczelnia po zakończeniu zajęć dydaktycznych – nie mogła ona wywrzeć żadnego wpływu na nastroje społeczne, nawet gdyby ogłoszono na niej strajk powszechny z podwójną głodówką i hołubcem.

(Spotkałem się i z inną hipotezą mówiącą, że rejestr wezwanych „niepewnych politycznie” to jeden z pierwszych efektów wykorzystania przez MO skomputeryzowanych danych – vide akcja „Magister” sprzed paru lat).

Moich przyszłych kolegów spotkałem w jednostce na sali gimnastycznej w sobotę rano 19.6. Niewyspani, niektórzy nieco pijani, nastrój typu „licytacja brydżowa o czwartej nad ranem” i „jakoś to będzie”. Rozdrażnienie wyładowywało się w publicznym wysławianiu poglądów odmiennych niż te z artykułów wstępnych naszych gazet i w rozważaniach na temat „co z nami zrobią w tej przechowalni”. Termin „przechowalnia” był używany powszechnie. Wielu obecnych wcześniej niż ja wpadło na tę interpretację powołania ich do wojska. Na przykład, grupa stoczniowców ze Szczecina od początku nie miała w tej kwestii wątpliwości. Wezwano tam do WKU jednocześnie kilkanaście osób ze stoczniowych komitetów strajkowych (strajki z grudnia 70 i stycznia 71) a po powrocie do Stoczni dowiedzieli się, że ich pozostali koledzy z komitetów są wezwani na następny dzień.

Wkrótce okazało się, że mają nas wszystkich ostrzyc „według regulaminu” i na sali wzrosło napięcie. Strzyżono tuż przy skórze, na protesty obecni na sali oficerowie odpowiadali kpinami i groźbami aresztu za niesubordynację. Doszło do paru ostrzejszych incydentów – kogoś opornego uderzono, kogoś innego siłą posadzono na fotelu fryzjerskim (nazwisk nie podaję – wtedy nie znałem ich jeszcze). Postawa oficerów nie była jednolita, słyszeliśmy zarówno „my was, k…, nauczymy porządku” jak i „panowie, żebyście wiedzieli ile tu mamy przez was kłopotów”.

Jeszcze przed 8-mą (na którą wezwano nas) zaczął w osobnym pokoju działać „punkt rozmów indywidualnych”. Oficerowie prowadzący te rozmowy (jak je ściślej określić? Posłuchania?) wiedzieli sporo o swoich rozmówcach i często – nie wiem czy celowo – dawali to do zrozumienia. Wyglądało to tak: wychodzi stamtąd jeden z nas, kilkunastoosobowa grupa otacza go i wypytuje „no i czego chcieli?”. Ów opowiada: „pyta mnie: `na wojnie byliście?' – `W AK'. – `A w wojsku?' – `Nie'. - `A dlaczego?' – `A bo siedziałem w więzieniu'. – `A za co?' – `Za organizację nielegalną. Bo walczyliśmy o socjalizm o humanistycznym obliczu. Bo za Bieruta to było inaczej' ”. Po chwili wychodzi następny, słuchacze ruszają po kolejną relację.

Posłuchania te trwały przez szereg następnych dni. Czasami redukowały się do pytania „czy macie coś do powiedzenia?”, czasami były dłuższym wywiadem na temat pozycji rodzinnej, zawodowej i światopoglądowej.

Po umundurowaniu nas (mundur polowy – dres spełniający rolę piżamy - drobiazgi) zrobiono zbiórkę, na której odczytano rozkaz ministra MON z 8.6.76 (antydatowany?). Oczywiście „patriotyczny obowiązek”, ale także po 10-dniowym okresie przygotowawczym „prace inżynieryjno-saperskie na poligonie w wymiarze 10 godzin dziennie” jak i „o nastrojach wśród wojska składać raporty codziennie”. Resztę dnia spędziliśmy na salach (28-osobowych), jedyny godny zapamiętania akcent to uzbrojeni strażnicy stojący przy wyjściach z korytarzy na schody. Nie byli oni jednak przeszkodą w ucieczce z koszar pewnego cwaniaka z Łodzi. Wrócił sam po dwóch dniach z nogą tak okaleczoną, że został zwolniony do końca z wszystkich zajęć.

Następnego dnia, w niedzielę zawieziono nas na poligon, gdzie w obozie rozbitym nad jeziorkiem mieliśmy zostać do 26.7. Tego samego dnia zachorowałem (myślę, że to nie tyle wpływ wilgotnych koców i paskudnego wyżywienia, co psychicznego nastawienia). Wieczorem wezwano karetkę wojskową. Lekarz oglądnął mnie (nie miał termometru; przypuszczam, że miałem około 38,5°C), nie postawił diagnozy, nakazał leżenie i dał lekarstwa: chloramphenicol, pabialginę i witaminy. Czułem się wystarczająco źle, by zatrzymano mnie na tydzień w łóżku; w poniedziałek przeniesiono mnie do izby chorych, którą zorganizowano dopiero na usilne nalegania jednego z nas (Zbigniew Arabski – spiker rozgłośni szczecińskiej).

Od poniedziałku, gdy byłem już w stanie rozumieć to co czytam zaprzestałem używania chloramphenicolu. Dla wyjaśnienia przepisuję fragmenty firmowego opisu leku: „Wskazania: Dur brzuszny, dury rzekome, dur plamisty, czerwonka bakteryjna, brucelloza, krztusiec, wirusowe i bakteryjne zapalenie płuc, tularemia, zapalenia pęcherzyka i dróg żółciowych, choroby weneryczne, ricketsjozy, zapalenia oskrzeli, opłucnej, ucha środkowego, ropne choroby skóry”. Krótko mówiąc: medykament wyzwalający od chorób nieomal równie radykalnie jak śmierć. Ale: „Działanie uboczne: Antybiotyk zakłóca równowagę fizjologiczną flory bakteryjnej, może powodować nudności, wymioty i biegunki, zapalenia skóry, pokrzywkę, zapalenie nerwów obwodowych. Może powodować uszkodzenie szpiku kostnego: trombocytopenia, leukopenia, niedokrwistość aplastyczna. Zmniejszenie ostrości widzenia”.

Tak więc, przez tydzień oglądałem, bez zmniejszenia ostrości widzenia, obóz z izby chorych. Miałem czas na rozmowy; dowiedziałem się sporo o moich kolegach. Jedno ze źródeł informacji: komenda czyli tzw. „dowództwo kompanii polowej”. Przepływ informacji przez informatorów był dwustronny; w jedną stronę – obowiązek służbowy , w drugą – nadmiar alkoholu + nieformalna linia komunikacyjna + metoda rozsiewania plotek. Było nas 164, w tym 68 po długoletnich wyrokach (od 5 do 15 lat, choć niejaki „Regina” spędził w więzieniach 18 lat). Wśród pozostałych było 11 z wyższym wykształceniem. Było też rzekomo 4 odkomenderowanych tu milicjantów, choć moim zdaniem ilość informatorów była niemniejsza niż ilość namiotów w których mieszkaliśmy. Znakomita większość zgromadzonych uważała, że zna powody, dla których przysłano ich tu (członkowie komitetów strajkowych strajków: obu stoczni szczecińskich, stoczni gdańskiej, kombinatu chemicznego w Policach, zakładów włókienniczych w Szczecinie, Łodzi, Zgierzu i Aleksandrowie Łódzkim – strajki z lat 1970-1974; członkowie rad zakładowych związków zawodowych, którym zdarzyło się sprzeciwić się decyzjom dyrekcji - technik i pracownik PKP; tacy, co wystąpili z Partii – włókniarz i technik; złożyli skargę na posła – technik; uczestnictwo w pielgrzymce do Częstochowy – pracownik naukowy; członek komitetu wydziałowego z marca 1968 - to ja). Niektórzy dziwili się dołączeniu ich do tego towarzystwa (magazynier: „za co mnie wzięli? Chyba nie za to, że chciałem wystąpić z Partii?” Spiker: „naprawdę nie wiem za co”. On nie wiedział, ale ja domyślam się: za łatwo wychodziły mu cięte powiedzonka). Partyjnych było 34. Spełnili swoje zadanie, w jeden z pierwszych dni (był taki dzień, że „cały kraj” popierał na wiecach) zrobili w lesie zebranie i wystosowali list do Gierka. Nie chcieli opowiedzieć treści, wywiedzieliśmy się jedynie, że zapewniali, że nie zawiodą pokładanego zaufania i że podpisali to w imieniu komórki obozowej, a nie całości obozowiczów.

Parę osób – chyba 8, w większości partyjnych – wezwano do jednostki 18.6, czyli dzień wcześniej niż nas, by powiadomić ich, że będą dowódcami drużyn, które będą składać się z „elementu niepewnego społecznie i politycznie”. W pewien sposób wyróżnieni byli także „funkcyjni”: obsługa kuchni, kontrolni, pisarze, kulturalno-oświatowy, pomocnicy dowódców plutonów. Różnie też nas traktowano – od bezustannego zastraszania do pobłażliwej łagodności, zaakcentowanej pod koniec przyznaniem nagród rzeczowych i awansów.

Wymienione tu różnice: wykształcenia, pozycji społecznej, sposobu włączenia do obozu, sytuacji i traktowania na obozie (a raczej nie tyle te różnice, co powiadomienie ogółu o ich istnieniu) mogły wywołać przeróżne naprężenia bardzo utrudniające przetrwanie. Jeśli dużej części trudności uniknięto, to dzięki staraniom większości zgromadzonych, a nie komendy. Postaram się później wyjaśnić to.

Komendantem był kpt. Marian Gęsiorowski, jego zastępcą - oficer do spraw politycznych kpt. Maciej Kapturkiewicz. Proszę zauważyć, że wraz z numerem jednostki są to jedyne informacje o charakterze ściśle wojskowym, Podaję je tu, ponieważ obydwaj panowie (jak i uprzednio wspomniany pan z WKU) nie zasłużyli sobie na anonimowość, a numeru jednostki nie potrafię traktować jako tajemnicy wojskowej, gdyż na stacjach kolejowych w woj. koszalińskim używano go jako równoważnika nazwy miejscowości.

Zapisek z 20.6: „…dziś obserwowałem przyjmowanie pacjentów przez przyjezdnego lekarza. 3-ch odwieziono pod kapitańskim nadzorem do dentysty, 14-tu załatwiono na miejscu. Różnie: wypadnięcie dysku, stany po zapaleniu opon mózgowych, złamany palec w gipsie, ostry reumatyzm, choroby żołądka. Wszyscy załatwieni doraźnie. Lekarz nie ma prawa kierować na komisję, a do garnizonu też chyba z rzadka. Mówi: `gdyby przyjechała komisja, połowę z was od razu by zwolniła, przecież w tej komisji są ludzie, a was musi się trzymać tutaj, chorzy czy zdrowi'. `Was' to znaczy z dwóch obozów, które odwiedza na przemian -mówi, że będzie co drugi dzień -z obozu naszego oraz jednostki z Czarnego umieszczonego po drugiej stronie jeziora. Tam ma być znacznie większy procent karanych. Któryś dowódca drużyny mówi, że wprawdzie oba obozy nazywają się oficjalnie `kompanie polowe', ale w rozmowach między sobą oficerowie używają terminów `kompania specjalna' ( to o nas) i `kompania karna' (o Czarnym)”.

W owym czasie przypomniałem sobie o słowie „internowanie” i zacząłem go używać. Okazało się, że parę innych osób też tym terminem określało naszą sytuację.

W trakcie choroby traktowano mnie z pobłażaniem jako inteligenckie chuchro. Chuchro – bo chory. Inteligenckie – bo w obronie brody przy strzyżeniu nieopatrznie wyciągnąłem legitymację pracowniczą -

dygresja o brodzie. Mój raport: „Proszę o zezwolenie na noszenie brody zgodnie z posiadanym zdjęciem w dokumentach”. Dopisek: „Fakt powyższy stwierdziłem. Raport popieram. D-ca komp. polowej”. Dopisek: „Zgadzam się. Brodę utrzymywać w estetycznym stanie”. Moja korzyść: nareszcie dowiedziałem się w jakim stanie należy utrzymywać brodę. -
no i potem oglądano mnie jak w panopticum. Nawet jeden z dwóch generałów wizytujących nasz obóz zechciał oglądnąć mnie („panie generale; tu leży pracownik naukowy, jakiś asystent”), a rezydujący w namiocie komendanta pan major (pan major i pan chorąży nie zostali nam przedstawieni; zapewne zbierali jagody i informacje) wyraził się kiedyś o internowanych: „tatuowane doktory”. Rozkładając tę efektowną zbitkę na wyjściowe elementy: doktory – to o mnie, „tatuowane” – to o byłych więźniach.

Podczas gdy leżałem, moi koledzy ćwiczyli musztrę ze śpiewem, pracowali „przy organizacji obozu” i słuchali pogadanek kpt. Kapturkiewicza (zwanego „Czerwonym Kapturkiem”. Komendanta nazywano „Kapitan O!” ze względu na używanie wykrzyknika „O!” jako naturalnego przedłużenia niedokończonych wypowiedzi, lub też „Tatusiem” – na jego własne życzenie; tłumaczył, że w wojsku on jest naszym ojcem). Później i ja słuchałem tych szkoleń politycznych. Polegało to na podawaniu jakichkolwiek liczb w losowej kolejności. Pamiętam, że na pewnym szkoleniu najmniejsza liczba to była 1,08, a największa 6 bilionów. Bywało i tak: kpt. Kapturkiewicz mówi: „…wynosi 70 milionów ton…”. „Nie, 70 miliardów, panie kapitanie!” – wyrwał się któryś ze słuchaczy. Kapitan zerkał do książeczki z liczbami i spokojnie przytakiwał: „rzeczywiście, 70 miliardów ton”.

Nie byłem wówczas na spotkaniu z prawnikiem wojskowym. Przebieg spotkania relacjonowano następująco: gdy ów prawnik zapytał czy są jakieś pytania ktoś, kto przedstawił się jako szeregowiec Karol Głogowski, w cywilu radca prawny, były adwokat, zadał parę pytań dotyczących różnych aspektów naszej obecności w lesie. Prawnik wojskowy wpadł w popłoch, komendant natychmiast zakończył zebranie, a po pół godzinie ogłosił, że z pytaniami do prawnika wojskowego należy zgłaszać się indywidualnie. Sądzę, że to – oraz następne – wystąpienie Karola zadecydowały, że „inteligenci” nie byli przez resztę traktowani jako zbędny przydatek do naszej społeczności. Od razu doceniono umiejętność precyzyjnego, przygważdżającego formułowania zarzutów i później niejednokrotnie zwracano się do Karola i innych „wyedukowanych” osób z prośbą o radę w praktycznych poczynaniach. Czasami miało to charakter rozkładania odpowiedzialności na większą ilość osób.

Inaczej miała się rzecz z brakiem większych konfliktów pomiędzy „kryminalistami” a resztą. „Kryminaliści”, w większości recydywiści, stanowili jedyną, od początku zwartą grupę i narzucali ton całości. Należało zresztą tego oczekiwać. Byli przeważnie wytatuowani na całej powierzchni (napisy: Aj lov ju, Dajana, love, Królewskie dziecię, tylko dla Pań; imiona dziewczyn; miejscowości i daty; dystynkcje oficerskie na ramieniu oznaczające długość pobytu w więzieniu; rysunki: zwierzęta, paszcze, twarze, anioły, Matka Boska z Dzieciątkiem, meandry , kotwice, skomplikowana wieloosobowa poza seksualna, kat z toporem. Kolory: ciemnoniebieski – przeważnie ołówek kopiowy i czerwonawy - domieszka cegły. Ponadto kropki i gwiazdki na twarzy - znaki git-ludzi).

Wielu z nich miało od kilkunastu do kilkudziesięciu blizn na przegubach i na brzuchu („sznyty”).

Posługiwali się mieszanką polskiego i grypsery obfitującej w przekleństwa – około dwóch na jedno zdanie. (Znaczna część obecnych akceptowała ten język i chętnie się go uczyła). Przy nieznanych sobie ludziach unikali tematów więziennych. Pili znacznie mniej niż obecni tam robotnicy.

Członkowie tej grupy – poza paru wyjątkami – zachowywali się w pełni koleżeńsko i lojalnie względem pozostałych. Okazywana im pierwotnie rezerwa podszyta strachem i pogardą stopniowo zanikała gdy okazywało się, że innym nie grożą z ich strony agresja fizyczna, kradzieże czy donosy. Nie słyszałem też najmniejszych skarg ani ze strony komendy ani pozostałych internowanych na ich postawę przy pracy na poligonie.

Mam trudności z dokładniejszym wyjaśnieniem jak wyglądały ich stosunki z resztą ludzi. Przy wdaniu się w szczegóły wyszłoby z tego odrębne studium, a chciałbym tego uniknąć. Sprobuję więc podać tylko parę istotniejszych refleksji, pomijając drobiazgową dokumentację prowadzącą mnie do nich. Otóż, „kryminaliści” nie chcieli by ich przeciwstawiano innym grupom i nie chcieli być przyczyną wprowadzenia ostrego reżymu (chociaż znieśliby go łatwiej od pozostałych internowanych). W granicach swoich możliwości osiągnęli swój cel. Jednak, chociaż w pewnych (tzn. więziennych) warunkach ich system wartości i ich kodeks moralny stanowi dość spójną i sensowną całość -

dygresja o hierarchii wewnątrzwięziennej; poczynając od dołu: gwałciciele, „k…” czyli tacy co się „zeszmacili” donosami itp., drobni złodzieje, ludzie z wyrokami za pobicie, drobne afery gospodarcze, fachowcy od kas i włamań, duże afery gospodarcze, więźniowie polityczni. Cóż można tej hierarchii zarzucić stojąc na zewnątrz ich świata?
- to ich wpływ na obóz (nieświadomy, lecz nie do uniknięcia przez ich liczebność) był demoralizujący. Przytoczę ich dwa powiedzonka, sumujące ich doświadczenia: „kryminału, szpitala i pieniędzy nie wyrzekam się nigdy” i „pić, p… i rabować – bieda musi pofolgować”. Ich „filozofia”, obsceniczność języka, wulgarność obyczajów napotykała po części tolerancję konieczną dla znalezienia swoistego modus vivendi, a po części uznanie. Źródeł tego uznania dopatruję się w egzotyczności ich środowiska („malowniczość”, „fascynacja złem”) a także w tym, że jednak mają oni jakąś propozycję innego niż oficjalnie forowany stylu życia (może to tłumaczy rozpanoszenie się stylu „gitowców” w ogólniakach, technikach i domach dziecka; w końcu – „natura nie znosi próżni”). To, że reszta częściowo uległa ich wpływowi moim zdaniem nie świadczy o czymś tam w naturze ludzkiej, ale mówi o nienaturalności warunków, w których znaleźliśmy się. Ponadto, wykazywana przez nich dobra wola nie rozwiązywała wszystkich kwestii; niektórzy z nich byli tak dalece oderwani od (normalnego) społecznego życia, że – potencjalnie i realnie - ich zachowanie stanowiło zagrożenie dla innych. (Ten temat jest zresztą tak istotny, że rozwinę go później). Winą za to obarczam nie ich, lecz osoby, które umieszczając ich wśród nas – a może nas wśród nich – nie wzięły tego pod uwagę. Albo wzięły.

Od początku mieliśmy kontakt ze światem zewnętrznym za pomocą telewizji. Zainstalowano dwa odbiorniki, w namiocie komendanta i na polance. Oglądanie „Dziennika TV” było obowiązkowe (tak samo jak wyliczanek kpt. Kapturkiewicza) i w czwartek 24.6 przyniesiono mi do izby chorych wiadomość o mowie pana premiera (najsensowniejsze wydało mi się streszczenie jednego słuchacza: „ceny skupu były za wysokie, ale teraz będą wyższe; konsumpcja była za wysoka, ale teraz będzie wyższa”), a w piątek kolejną relację o kolejnej mowie (w ujęciu tego samego człowieka: „projekt spotkał się z poparciem większości zakładów, ale padło wiele cennych propozycji i uzupełnień”). Tym drugim razem nie musiałem nawet czekać na powrót znajomych z oglądania DTV by dowiedzieć się co nowego - ryk radości z odległej o 150 m. polanki mówił sam za siebie. Nikt nie miał wątpliwości co do trybu „konsultacji w zakładach pracy”. Natychmiast ruszyła lawina spekulacji co do terminu wypuszczenia nas.

W poniedziałek 28.6 już i ja oglądałem TV. Zobaczyłem wreszcie swojego ulubionego pisarza St. R. Dobrowolskiego (choć przedstawił się jako poeta z Powiśla), wysłuchałem obiecującego komentarza pana komentatora: „jestem upoważniony do powiedzenia, że wszystkie listy i sugestie zostaną rozpatrzone” i zarejestrowałem pojawienie się trzech mutantów lingwistycznych: „konsultacja”, „warchoł” i „wielkoprzemysłowa klasa robotnicza”. Gdy zwróciłem się do siedzącego obok stoczniowca, że to chyba play-back z marca 1968 („jesteśmy z Wami, towarzyszu Wiesławie!”) skomentował krótko: „buda i obroża ta sama, pies inny, żeby inaczej szczekał”.

Moje życie poza izbą chorych zaczęło się w sobotę 26. 6 od nieodbierania żołdu. Wraz z kilku osobami postanowiliśmy nie brać tych pieniędzy przekazując je na cele społeczne. (Uwaga jednego ze zrzekających się: „jeśli zgwałcona przyjmie zostawione jej 200 zł., nie może już wnosić do sądu sprawy o zgwałcenie”. Moje uzasadnienie: już kiedyś odmówiłem wpisania mnie na listę płac MO). Sprokurowaliśmy pismo brzmiące: „Biorąc pod uwagę okoliczności powołania mnie na obecne ćwiczenia wojskowe proszę o przekazanie przysługującego mi z tego tytułu żołdu na cele PKPS” (Polski Komitet Pomocy Społecznej). Mimo braku możliwości powiadomienia większej ilości osób o naszym projekcie kilkanaście osób zgłosiło chęć dołączenia się do nas. Większość z nich została jednak wystraszona postawą oficerów asystujących przy wypłacie. Pozostało tylko 5 osób, które nalegały na komendanta, by przyjął pieniądze do wysłania na stosowne konto. Kapitan bronił się przed tym: „wyślijcie je sami po zakończeniu ćwiczeń”. Nasza argumentacja: chodzi o podkreślenie, że to dar rezerwistów jednostki 1013, a nie pięciu niezależnych osób. Kapitan użył wreszcie sformułowania: „nie mogę mieszać się w działalność polityczną” i gdy zwróciłem jego uwagę na różnicę między działalnością polityczną a społeczną – uległ. Mówił jeszcze coś o braku miejsca na przechowanie pieniędzy, ale wreszcie polecił pisarzowi przyjąć pieniądze i pismo.

Jak się okazało później, w istocie miał zamiar tylko przechować je. W ciągu następnych tygodni, gdy wywiadywaliśmy się o los pieniędzy, słyszeliśmy, że „wkrótce zostaną wysłane”. Przedostatniego dnia obozu komendant wezwał Karola i próbował go przekonać, że skoro nam tak zależy na przekazaniu pieniędzy na cele społeczne, to powinniśmy przekazać je jednostce na pokrycie kosztów zaginionych pięciu łopat i dwóch siekier. Ostatniego dnia wezwano całą naszą piątkę i znów wmuszano w nas tę forsę. Tym razem usłyszeliśmy, że „obóz jest zwijany i co my mamy z tym robić?”. Wytłumaczyliśmy, że wysłać. Wtedy dopiero skarbnik jednostki przyjął oficjalnie pieniądze i wydał kwit przyjęcia przez kasę jednostki.

Wracając do drugiego tygodnia internowania: w piątek 2.7 miało nastąpić przyjęcie przysięgi wojskowej od kilkunastu osób z obu obozów, które trafiły do wojska pierwszy raz (ćwiczenia rezerwy!!). Byli wśród nich ludzie z adnotacją w książeczce wojskowej: „kategoria D – niezdolny do służby w czasie pokoju” (uwaga: przekroczenie obowiązujących przepisów prawnych), tacy, co przed osiągnięciem wieku poborowego trafili do zakładów karnych i inni. Pewien człowiek twierdził, że przysięgę już składał, ale zagubił książeczkę z wpisem, a komendantowi nie chciało się zadzwonić do odpowiedniej jednostki w tym samym okręgu. Większość tych osób uznawała złożenie przysięgi za rzecz naturalną, jako że formalnie biorąc zostali żołnierzami. Byli jednak i ludzie, którzy widzieli to inaczej. Następujące odpisy dwóch raportów powinny wyjaśnić tę kwestię (przepisując je opuszczam jedynie adresy ich autorów).


Szer. Karol Głogowski
Kompania Polowa
m.p. dnia 1 lipca 1976 r.

Dowódca JW 1013


R a p o r t

W skardze z dnia 18 czerwca br. skierowanej do Komendanta Wojskowej Komendy Uzupełnień w Łodzi wyraziłem przekonanie, że powołanie mnie na ćwiczenia wojskowe w czasie od 19 czerwca (do 26 lipca) br. wynikało z podjętej przez władze akcji prewencyjnej izolacji społecznej m.in. mojej osoby, w okresie wprowadzania w życie zamierzonej podwyżki cen na niektóre artykuły spożywcze.

To moje przekonanie znalazło pełne potwierdzenie, po przybyciu do tutejszej jednostki, w fakcie zgromadzenia w tzw. kompanii polowej, której jestem członkiem, wielu dziesiątek osób, w odniesieniu do których da się zastosować – oczywiście z pewnego punktu widzenia – określenie, że jest to tzw. „element społecznie niepewny”, a może nawet „społecznie niebezpieczny”.

W tych warunkach nie mogę uznać swojej obecności w tej kompanii za spełnianie zaszczytnego obowiązku jakim jest służba wojskowa, w rozumieniu art. 92 Konstytucji PRL oraz ustawy o powszechnym obowiązku obrony Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, z dnia 21 listopada 1967 r.

Obóz wojskowy, w którym przebywam od 20 czerwca br. aczkolwiek jest prowadzony i nadzorowany przez władze wojskowe, w sposób im właściwy, w moim odczuciu jest po prostu obozem dla internowanych, a mój w nim pobyt jest obecnością osoby internowanej.

W tej sytuacji uważam, że wymaganie ode mnie złożenia w dniu 2-ego bm. tak uroczystego i zasadniczego ślubowania jakim jest przysięga wojskowa jest żądaniem kolidującym z honorem Wojska Polskiego, który to honor i godność, zgodnie z rotą przysięgi, zobowiązany jestem jako żołnierz strzec.

Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności czuję się moralnie uprawniony do wystąpienia z wnioskiem o zwolnienie mnie z obowiązku złożenia przysięgi wojskowej w dniu 2 lipca br., gdyż obowiązek dokonania tego aktu, w takich warunkach jak podane, będę traktował jako działanie w stanie wyższej konieczności.

Karol Głogowski
Łódź, …


Oświadczenie

Drawsko Pomorskie, 1. VII. 76.

Na wstępie stwierdzam, że nie odmawiam służby w Wojsku Polskim, jeżeli natomiast wyraziłem prośbę o zwolnienie mnie z obowiązku złożenia przysięgi wojskowej to ten stan rzeczy wynikł z moich zastrzeżeń co do samej treści roty. Moje stanowisko wobec rzeczywistości polega na popieraniu dobra i na nie używaniu zła jako środka do celu, tj. dążę do dobra (społecznego itp.) za pomocą godziwych środków. Zastrzeżenia moje dotyczą między innymi następujących sformułowań:

  1. „stać nieugięcie na straży władzy ludowej”. Aczkolwiek sformułowanie to wydaje się słuszne co do swej formy, to jednakże pod nim kryje się inna treść aniżeli sama nazwa na to wskazuje.
    1. Z mojego doświadczenia życiowego i mojej dotychczasowej wiedzy wynika, że ta „władza ludowa” – to swego rodzaju wojujący ateizm. Będąc człowiekiem, który wierzy w rzeczywistość Boga nie mogę wspierać takiego systemu, oczywiście w sferze ideologii, aczkolwiek posunięcia praktyczne jeśli są słuszne popieram.
    2. Także pod pojęciem „władzy ludowej” ukrywa się swego rodzaju system totalitarny, w którym wyklucza się z góry działanie opozycyjnych partii.
      W samej partii komunistycznej nie dostrzegam wewnętrznej demokracji. Ten stan rzeczy sprzyja tworzeniu się grup nieformalnego nacisku, grup kumoterskich i przestępczych. Będąc demokratą z przekonań nie mogę popierać takiego systemu.
  2. „ … dochować wierności Rządowi PRL”. Nie da się tego ukryć, że Rząd PRL nie raz popełniał tzw. „błędy i wypaczenia”. W latach 1956 i 1970 przyznał się do nich. W 1956 roku partia komunistyczna przyrzekła wiele swobód demokratycznych. Przyrzeczenia te nie zostały dotrzymane. Nie mógłbym z czystym sumieniem składać przysięgi na wierność Rządowi PRL, gdyż niestety obywatele PRL zmuszeni są do wystąpień przeciw niektórym poczynaniom Rządu. Nie mógłbym również brać udziału w tłumieniu wystąpień robotników jak również nie mógłbym brać udziału jako żołnierz w zbrojnej interwencji w 1968 roku w Czechosłowacji bez złamania swojego sumienia.

    W związku z powyższymi zastrzeżeniami z mojej strony, proszę zrozumieć moją odmowę złożenia przysięgi wojskowej jako akt szczerości. Nie chcę ukrywać swojej postawy i gotów jestem złożyć przysięgę, w której niektóre sformułowania zostałyby usunięte lub zmienione. W każdym rzeczywistym zagrożeniu Ojczyzny gotów jestem stanąć w jej obronie tak jak to uczynili komuniści w 1939 roku broniąc Polski.

    Poza powyższym, mój pobyt w wojsku jak i innych ludzi z kompanii polowej nr 2198z wskazuje na to, że zostaliśmy karnie internowani jako tzw. „wichrzyciele”. W takim wypadku przysięga jest raczej wymuszeniem wierności Rządowi PRL aniżeli honorowym obowiązkiem obywatela.

    Cytaty zostały wzięte z Regulaminu Służby Wewnętrznej Sił Zbrojnych PRL (Wydawnictwo MON – 1970 r.).

    Mieczysław Łabiak
    Łódź, …
    żołnierz kompanii polowej
    nr 2198z


Słyszałem, że Łabiak nie złożył przysięgi i w dzień czy dwa później WSW wywiozło go z obozu do aresztu, gdzie miał oczekiwać na rozprawę.

Wieczorem w dzień przysięgi kilkadziesiąt osób pojechało poza teren poligonu, by pomagać w gaszeniu pożaru lasu. Następnego dnia rano, w sobotę 3.7, oznajmiono nam, że są pożary na terenie poligonu i wszyscy mają jechać, by je gasić. Pojechaliśmy. Zawieziono nas w głąb poligonu; wszędzie na horyzoncie widać było palące się lasy. Gasiliśmy przez cały dzień palące się zagajniki, łąki i młodniaki, Pętając się wyraźnie bez żadnego planu po obszarze kilkuset km2, W poczuciu pełnej bezradności, bezsensu i niebezpieczeństwa. Skrajny idiotyzm. Sto kilkadziesiąt osób nienadzwyczajnej kondycji fizycznej i bez jakiegokolwiek przeszkolenia, mających za całe przeciwpożarowe wyposażenie łopaty i parę siekier, wożonych po poligonie w czasie, gdy odbywało się strzelanie. Na własne oczy widzieliśmy jak spadające nieopodal pociski wzniecały nowe pożary. Jedynie kilkuosobowa grupa z Czarnego odmówiła brania dalszego udziału w tej zabawie, gdy pocisk spadł w odległości 20 m. od nich. Mój kolega z Politechniki twierdzi, że to samo przydarzyło się i jemu gdy oddalił się od reszty, by próbować gasić jakieś palące się pnie. Oficerowie - większość z nich siedząc w samochodach – wskazywali nam miejsca do gaszenia, a potem nie dbając o efekt naszej działalności wieźli nas gdzie indziej. (Gaszenie polegało przeważnie na wywracaniu ściółki leśnej na drugą stronę). Chodziliśmy po terenie, gdzie co kilkadziesiąt metrów widzieliśmy leżące pociski; zapewne część z nich to niewypały, które mogły wybuchnąć od temperatury czy nieuważnego potrącenia (w kurzu i dymie widoczność była niekiedy ograniczona do pół metra).

Najgorsze było to, że w ciągu dnia narastało w nas przekonanie, że spora ilość lokalnych pożarów, poza wywołanymi przez pociski i samozapłonami, była przygotowywana specjalnie dla nas, coś jakby ćwiczebne pożary na skalę hektarów. Po południu już bez żenady kpiono z komendanta, że chyba trzeba będzie pojechać tam a tam, bo pół godziny wcześniej pojechał tam wojskowy gazik od pożaru. I rzeczywiście, wieziono nas tam. W tej sytuacji wszyscy - niezależnie od tego jak silne reakcje wywoływało w nas uprzednio zestawienie tych dwóch słów: „pożar lasu” – bezczynnie przyglądaliśmy się gigantycznemu widowisku, a gdy nie było to możliwe markowaliśmy działanie.

Następnego dnia, w niedzielę, parę osób – wśród nich i ja – odmówiło wyjazdu na ciąg dalszy tej niebezpiecznej szopki. Komendant zbagatelizował ten fakt i nie wyciągnięto względem nas żadnych konsekwencji.

Pożary te były tematem naszych rozmów przez wiele kolejnych dni. Drążyliśmy tę kwestię tak długo, aż ukazało się coś, co być może jest racjonalnym jądrem tego – z pozoru – bezsensu. Otóż, wszystkie lasy, także na terenie poligonu, są pod zarządem Administracji Lasów Państwowych. Wojsko potrzebuje drzewa do przeróżnych zabaw „inżynieryjno-saperskich” i musi mieć zezwolenie ALP na wyrąb. Chyba, że to teren, na którym wszystkie drzewa spłonęły. A czy spłonęły wszystkie czy ich część – który leśnik by to sprawdzał?

No i znalazło się dla nas zajęcie na te dwa dni między przysięgą a rozpoczęciem prac na poligonie.

Prace te wykonywaliśmy od poniedziałku 5.7 do soboty 17.7. Kopanie dołków, szalowanie, wyrąb drzewek, zrywanie darni i układanie jej w innym miejscu. Ludzie nazywali to „okopy w stylu retro”. Jednak 8, a nie 10 godzin dziennie. Przeważnie od 4-tej do 12-tej. Wstawanie o 3-ej, śniadanie, wyjazd. Jazdy były chyba gorsze niż praca: tumany kurzu, gruba warstwa piasku na kombinezonach i na ciele, piasek w gardle, piekące oczy. Zabawne: drugie śniadanie (około 4 dkg. kiełbasy lub sardynki w oleju, chleb, kawa) między 6-tą a 8-mą 30. Ludzie pracowali ciężko; słyszałem kiedyś okrzyk takiego, co się opamiętał: "czego my tak gonimy? Przecież harujemy tu więcej niż na zakładzie!". Nie aprobowałem tego zapału – nieomal współzawodnictwa - ale rozumiałem to. Musiano bezsensownemu działaniu nadać pozory sensu czy rozgrywki sportowej, bo robiąc coś, co uważa się za totalną bzdurę łatwo wyjść poza granice normalności. Wykonywano więc starannie detale, które nie składały się w żadną całość. Nadzorujący oficerowie nie mieli żadnego planu prac, nie wiedzieli ile ma być tych „umocnień”, w którą stronę mają biec i po co. W ostatnie dni już zupełnie nie wiedzieli co z nami robić. Stanął wówczas przed nami komendant, na czole jego odbiła się wyraźnie „myślowa praca dowódcy”, aż wreszcie rzekł machając niepewnie ręką w kierunku północ-południe: „O tu, między tymi drogami, wyrównacie teren, żeby polepszyć widoczność przy obserwacji”. Ktoś nie zdzierżył, zapytał „a będą grabie, żeby tu tak ładnie wyrównać?” i dostał propozycję pięciu dni aresztu. Więc zasypywaliśmy dołki i zamiataliśmy ślady wyryte gąsienicami przejeżdżających czołgów.

(Te „grabie” to być może mój wpływ. Na określenie tego typu prac puściłem w obieg termin „grabienie lasu”. Oddawał on precyzyjnie zakres czynności, które kilkakrotnie – karnie lub w ramach obowiązków służbowych – musiałem wykonywać. Po prostu, stawałem przy warsztacie pracy, tj. w lesie za kuchnią, i ciągnąłem grabiami po ściółce. „Zeby mi tu nie było żadnych szyszek” - warczał sierżant Czarnecki).

Na ogół panowała dość nerwowa atmosfera. Przyczyny: zmęczenie (znajdowano dla nas i po południu jakieś niesłychanie pilne zajęcia), bardzo złe wyżywienie, braki w zaopatrzeniu obozu w papierosy (moja prywatna wygrana: przewidziałem to i na czas internowania rzuciłem palenie), rozsiewane odgórnie plotki zarówno o możliwości przedłużenia obozu do 90 dni (precedens: zdarzyło się to grupie ludzi będących wśród nas, gdy wezwano ich na ćwiczenia przed VI-tym Zjazdem) jak i o szybkim rozwiązaniu go (podawane terminy, popierane oficerskim słowem honoru wizytujących nas oficerów: 10, 19, 21, 23 i 24 lipca) a także kłopoty z korespondencją. Poczta działała dziwnie: kilkanaście osób nie otrzymało do końca pieniędzy, które ich rodziny wysłały, o czym zawiadamiały listownie. Cóż, kpt. Kapturkiewicz dał oficerskie słowo honoru, że sprawę szybko i pomyślnie załatwi. List mógł iść każdą ilość dni, także większą niż okres internowania. Niektóre listy zaginęły, w więkswści wysyłane w ostatnim tygodniu czerwca.

Otrzymywane korespondencyjnie informacje rozpowszechniano natychmiast i w ten sposób dowiedziałem się, że w kilkunastu przypadkach miało miejsce - z nieznacznymi różnicami w szczegółach – następujące zdarzenia. Do rodziny internowanego w poniedziałek 21.6 przychodzi rano MO domagając się wyjaśnień dlaczego ów nie stawił się w jednostce i gdzie obecnie przebywa. Zapewnienia, że 18.6 wyjechał do wojska nie skutkują, przez parę dni trwa regularne dochodzenie, kończące się zazwyczaj tym, że zrozpaczona rodzina dostaje od internowanego list wrzucony w sobotę 19.6 do skrzynki na terenie jednostki.

Mówiłem już, że postępowanie niektórych byłych więźniów stanowiło zagrożenie dla innych. Jak mogło być inaczej, skoro m.in. wcielono co najmniej 3 osoby umysłowo niedorozwinięte (przekroczenie obowiązujących przepisów prawnych; ponieważ zwrot ten jeszcze nie raz się powtórzy, będę w dalszym ciągu używał skrótu: „p.o.p.p.”).

Dygresja: czytający może odnieść wrażenie, że stosowanie skrótu „p.o.p.p.” wskazuje na niepoważne podejście do istotnych prawnych kwestii. To prawda. Rzecz w tym, że jestem matematykiem, nie prawnikiem i udowodnienie – w sensie prawa – że takie a takie przepisy zostały przekroczone jest zadaniem ponad moje możliwości. Wiem tylko o istnieniu tych przepisów, nie znam ich współrzędnych. Mogę więc jedynie opisać tak ściśle jak mi na to zapiski i pamięć pozwalają co działo się na obozie; zainteresowanym tymi faktami prawnikom pozostawiam kwalifikację prawną tych zdarzeń i wskazanie winnego. Dokumentacja znajduje się w jednostce i w odpowiednich WKU.

Wracając do niebezpiecznych incydentów spowodowanych przez moich nie w pełni odpowiedzialnych kolegów.

  1. W drugim tygodniu trwania obozu złapali koło namiotu tchórza, a po generalnych oględzinach zabili go. Rzekomo by mieć skórkę na wyprawkę. Dotykało go kilka osób, krew opryskała parę łóżek (zabijano go w namiocie). Zrobiłem alarm, że zapewne tchórz był chory na wściekliznę. Na moje nalegania zawieziono ciało do San-Epidu w Koszalinie i poddano ekspertyzie. Orzeczenie: wścieklizna. Hospitalizowano tylko paru, którzy przyznali się, że dotykali go. Szansę zarażenia miało kilkadziesiąt osób: nie tylko mieszkańcy tamtego namiotu, bowiem owego i następnego dnia jeden z egzekutorów krajał chleb i wydzielał porcje dla całej grupy.

  2. Kilka osób zajmowało się na terenie obozu łapaniem żmij - znowu chodziło o skórkę na wyprawkę. Żmije wykańczano dręczeniem przez parę godzin. Nieostrożne dręczenie mogło załatwić dręczyciela (w obozie nie było szczepionki).

  3. Przy „gaszeniu pożarów”, w obecności kapitana-sapera, moich trzech kolegów i mojej, jeden z owych ludzi wykręcił zapalnik z niewypału – na oko kaliber 76 mm. – po czym pocisk wrzucił do ognia (zapalnik zachował na potem). Że było to skrajnie niebezpieczne wnoszę z popisowego sprintu w kierunku przeciwnym do ognia w wykonaniu pana kapitana. Wrzucający nie został ukarany, ani nawet upomniany.

  4. Parę dni później przy pracy inny człowiek znalazł niewypał, wykręcił zapalnik, położył go na zniszczonym czołgu i potraktował energicznie łopatą. Zapalnik wybuchnął i zranił mu udo. Człowiek dostał 5 dni aresztu.

    Przy tych zdarzeniach perswazja czy interwencja obecnych nie odnosiła rezultatu.

    Dwa inne incydenty wynikły z równie odpowiedzialnych poczynań komendanta.

  5. Przy „gazeniu pożarów” poprowadził kolumnę samochodów drogą czołgową gdy parę kompanii czołgów jechało nią w odwrotnym kierunku. Kurz i dym, widoczność prawie zerowa. W pewnym momencie gwałtownie zjechaliśmy w las, opierając maskę wozu na jakiejś brzozie, w ostatniej chwili unikając rozjechania przez czołg. Jazdę przez zaminowane tereny pomijam, w końcu od wybuchu miny ćwiczebnej samochód nie rozpadłby się.

  6. Na terenie obozu samochody i ludzie poruszali się po tych samych ścieżkach. Parę dni przed końcem obozu samochód ruszający po pochyłości stoczył się do tyłu, ściął płotek, drzewko i zatrzymał się na kuchni polowej rozwalając ją. Osobę stojącą za wozem i dwóch kucharzy przy kuchni uratował dobry refleks. Innym razem cofający się gazik pana majora przejechał funkcyjnego (kelnera). Skończyło się na złamaniu kości stopy.

Do tego cyklu można by włączyć wyznaczanie na służbę do kuchni człowieka, który przeszedł niedawno żółtaczkę. (Był to Tadek Gruszczyński, kierowca pogotowia ratunkowego; zaraził się przewożąc pacjenta.) Tylko dzięki jego stanowczemu postawieniu sprawy wycofano ten rozkaz.

Był on moim sąsiadem w namiocie. Nie skarżył się lekarzowi na zdrowie, ale widziałem, co się z nim działo po każdym posiłku. Oczywiście, żadnej diety nie było ani dla niego, ani dla co najmniej 20 innych osób z chorobami żołądka (przeważnie udokumentowanymi zaświadczeniami komisji lekarskich).

Głównymi składnikami posiłków były: sardynki w oleju, kiełbasa zwyczajna i makaron, do którego dodawano poszatkowaną tłustą szynkę – wtedy nazywano to gulaszem. Raz zanieśliśmy lekarzowi białe robaczki w kiełbasie. Innym razem wyrzucono ponad 30 kg. mięsa – nie nadawało się nawet na gulasz. Wizytujący nas następnego dnia (drugi) generał dał oficerskie słowo honoru, że załatwi lodówkę. Z warzyw dostaliśmy z 10 razy po ogórku konserwowym, 2 razy po porcji szczypiorku i raz po pół pomidora. Żadnych owoców.

Oficerowie jedli osobno i znacznie lepiej.

Gdy 20-go dnia obozu dano nam po raz 12-ty sardynki w oleju, Karol poszedł porozmawiać o nich z komendantem. Usłyszał wówczas (my też usłyszeliśmy, bo komendant ryczał): „Stańcie na baczność! I pamiętajcie, jeśli tu ktokolwiek nie będzie jadł ryby, to ja was pierwszego wsadzę na pięć dni do aresztu!”. A na pytanie Karola dlaczego odmawia przedyskutowania tej kwestii odparł: „Mnie nie uczono dyskutować, a dowodzić”.

Od kierowców z jednostki dowiedzieliśmy się skąd ta obfitość sardynek, made in Poland 1974. Otóż w owym roku nasza jednostka wykonała jakieś prace dla przetwórni w Świnoujściu i jako wynagrodzenie dostała ten bubel. Przez resztę obozu ozdabiano wejścia do namiotów piramidkami z nietkniętych puszek.

Komendant troszczył się także o higienę. (Co prawda, nie przeszkadzał mu widok służby kuchennej oddającej mocz pod krzaczkiem tuż przy kuchni). Myliśmy się i praliśmy w jeziorku (w którym przez pierwsze dni myto naczynia). W niedzielę 11.7, a więc 23-go dnia pobytu na poligonie, przyjechała łaźnia polowa. Komendant nakazał nam odmaszerować do niej plutonami. Uzasadnił to następująco: „Tu, rozumiecie, musi być higiena, rozumiecie. Był już tu jeden wypadek choroby W”. Jego metoda leczenia choroby W natryskiem wzięła się zapewne z ciągu skojarzeń: przypadek choroby skóry na izbie chorych – podejrzenie o świerzb – przychodnia skórno-weneryczna – choroby W.

By zakończyć sprawę zdrowia internowanych: słyszeliśmy, że obozujący w okolicy studenci Akademii Medycznej w Poznaniu zaproponowali, że przeprowadzą kontrolne badania zdrowia rezerwistów na poligonie. Dowództwo jednostki odmówiło. Odmawiało także wysłania na komisję osób zwolnionych uprzednio przez wszystkie inne komisje, wśród nich rencisty z lI-gą kategorią renty inwalidzkiej i człowieka, którego wysłano do jednostki, gdy był na zwolnIeniu lekarskim (p.o.p.p.). Koło 15 lipca wysłano ich wreszcie na jakiś przegląd lekarski, wrócili ze zwolnieniem ze wszelkich prac, więc zamiast wysyłać ich na poligon do pracy przy łopacie przydzielano im służbę wartowniczą (na przemian doba służby - doba wolnego) (p.o.p.p.).

Myślę, że w Czarnym było jeszcze gorzej, skoro ogłoszono tam 3.7 głodówkę, ale słyszałem, że po jednym dniu komenda doszła z internowanymi do jakiegoś kompromisu. Mimo tego pracowano tam do ostatniego dnia obozu po 10 godzin dziennie.

Stąd wniosek, że należało dopominać się o swoje prawa pisząc raporty, składając zażalenia itp. Sądzę, że osoby, które powołano mimo znacznego przekroczenia przez nie 50-ciu lat (p.o.p.p.) lub też w niecały tydzień po opuszczeniu zakładu karnego (p.o.p.p.) zgrzeszyły brakiem odwagi, gdy w milczeniu przyjęły w WKU kartę wcielenia. Natomiast na obecność homoseksualistów (p.o.p.p.) powinna zareagować komenda obozu; traktowała ona jednak ten fakt jedynie jako temat żartów urozmaicających życie obozowe.

Przykładem doraźnie bezowocnego, ale niezbędnego działania jest dla mnie następujący list mojego bezpośredniego przełożonego.


6.7.1976r.

Redakcja „Żołnierza Wolności”
w Warszawie

Zwracam się do Redakcji z prośbą o wyjaśnienie pewnych kwestii prawnych związanych z przebywaniem na tzw. ćwiczeniach wojskowych. Proszę o opublikowanie odpowiedzi np. w rubryce „Kto pyta nie błądzi”, w możliwie najkrótszym terminie.

  1. W jakim terminie przed dniem stawienia się do jednostki WKU jest zobowiązana do dostarczenia karty wcielenia (powołania) obywatelowi. Mówiono o terminie 14-dniowym, prawdopodobnie jest on jednak oparty na pewnych zwyczajach. W praktyce jednak WKU powołuje rezerwę w znacznie krótszych okresach, a nawet tego samego dnia, pomimo że nie jest ogłoszona mobilizacja powszechna, wojna czy inne zagrożenie uzasadniające tego typu postępowanie. Jak więc przedstawiają się konkretne przepisy w tej sprawie?

  2. Jaka jest definicja żołnierza WP? Czy za żołnierzy można uważać osobników, których nie szkoli się w posługiwaniu bronią, nie daje im się broni do ręki i bez broni też składają oni przysięgę wojskową?

  3. Jaki jest podstawowy cel powoływania do wojska na wiele tygodni rezerwy, w której są wysokokwalifikowani specjaliści?
    1. szkolenie w posługiwaniu się bronią i w obsłudze urządzeń wojskowych,
    2. wykorzystanie obywateli do wykonywania różnych nieskomplikowanych prac dla potrzeb wojska i gospodarki narodowej, w których podstawowym narzędziem jest łopata.

  4. Jaki jest cel powoływania w trybie nadzwyczajnym na tzw. ćwiczenia wymienionych w punkcie b) osób, które są niezdolne do służby wojskowej i mają nawet przez cały okres przebywać na izbie chorych zwolnieni od wszystkich zajęć? Czy nie należałoby ich raczej natychmiast zwolnić do domu?

Stanisław Januszkiewicz
Bydgoszcz …
obecnie jedn. wojsk. 1013


Stanisław traktował wojsko – jako instytucję – poważnie i drażniły go różne przekroczenia regulaminu dla mnie nieomalże niezauważalne: to, że nawet tym rezerwistom, którzy mieli stopnie oficerskie, nie dano na poligonie broni, że podoficerowie, nawet podchorąży, wykonywali prace fizyczne wraz z szeregowymi, że komendant pojawia się na apelach półnagi i w tenisówkach, a wydaje rozkazy leżąc pod telewizorem, że oficerowie używają wartowników jako służących typu „podaj-zamieć” … Mnie bardziej drażniła dowolność z jaką używali swego prawa do karania. Aby nie być gołosłownym, podaję kilka kar.

  • 21 dni w zawieszeniu – za ucieczkę na dwa dni,
  • j.w. per capita – dla dwóch osób za spacer do sklepu (przed osiągnięciem celu zwinęło ich WSW),
  • 10 dni ścisłego – rozmowa po pijanemu z komendantem,
  • 21 dni – wyjście z kuchni pół godziny przed końcem służby + lekka pyskówka,
  • 5 dni w zawieszeniu – za opuszczenie apelu (a to o mnie!),
  • 5 dni w zawieszeniu – za komentarz „to prawda” do oświadczenia komendanta: „coś tu burdel się robi”,
  • 4 i 5 dni – za obietnicę złożoną na apelu wieczornym 16.6, że poderżną komendanta i dowódcę plutonu.
To ostatnie wywołuje zdziwienie: jeśli traktować groźbę poważnie, to dlaczego nie sąd wojskowy? Bo że ukarano ich 25-go, a nie 16-go, to dla mnie zrozumiałe: zarówno potencjalni podrzynający jak i podrzynani byli kompletnie pijani, a przy wygłaszaniu formułki o ukaraniu trzeba przez parę sekund stać równo i w miarę wyraźnie mówić.

(Dość szczególnie brzmiał też dla mnie rubaszny żarcik naszego paternalistycznego komendanta: „ja tu dziś chyba kogoś zastrzelę!”. Może to tzw. żart abstrakcyjny, ale on cały czas miał broń przy sobie.)

Ostatnie 10 dni kadra piła nie na swój koszt. WSW złapało kantyniarza na przywożeniu do obozu transportera czystej (sprzedawał w cenie od 110 do 150 zł za półlitrówkę), transporter internowano pod łóżkiem komendanta i dzielono się zawartością z kantyniarzem mniej więcej w stosunku 2 : 1; tzn. co trzecią butelkę odzyskiwał. Zauważyliśmy jak to wykonywano (groteska, ale to powinno być zasadniczym argumentem, że nie zmyślam): przed apelem wieczornym komendant wkładał butelkę do swego oficerskiego buta (czasami dwie do dwóch butów – tak, miał poczucie humoru) i zasznurowywał namiot. W czasie apelu kantyniarz wślizgiwał się tam, po chwili rozsznurowywał namiot i wychodził.

Alkoholu (surowo zakazanego we wszelkiej postaci) dostarczali kantyniarz, kierowcy, ludzie odwożeni do dentysty i wolni strzelcy. W moim namiocie większość piła co drugi-trzeci dzień, pod koniec nawet częściej.

Gdybym w tym miejscu zakończył relację, opis życia towarzyskiego zostałby sfałszowany. Owszem, był alkohol i nieodłączne męskie pogwarki -

Dygresja. Czytający może uważać to za inteligenckie fochy, prawdą jest jednak, że nie tak była mi straszna bezcelowa praca i wojskowa wojskowość naszego życia, jak nieuchronne wysłuchiwanie tych pogwarek. A przecież w odniesieniu do przypadkowego towarzystwa mam minimalne wymagania: żeby nie opowiadali o swoich partnerkach jak o kubłach ze śmieciami.
- ale była też Olimpiada w TV i rozmawiano o życiu. Nieomal każda z tych rozmów mogłaby doprowadzić do grubego studium, ale – powtarzam - czuję się matematykiem, nie socjologiem czy też działaczem społecznym. Postawiony w sytuacji słuchacza zapamiętałem i czuję się w obowiązku powtórzyć w skrócie, rzucając prawie jedynie hasła wywoławcze:
  • zgodne ze sobą w detalach relacje o torturach w więzieniach: bicie, odbijanie nerek przez deskę, rozciąganie na 8-24 godzin na specjalnym łóżku, sadzanie na haku, niedożywianie przy ciężkiej pracy;
  • szczególne ekspertyzy psychiatryczne mgr Różańskiego (czy też Różyckiego) w szpitalu więziennym w Ostrowiu;
  • niezupełnie naturalna śmierć Silbersteina-Śliwy;
  • głodówki w więzieniach, z przymusowym wlewaniem posiłków po 6-ciu dniach, historia sześciotygodniowej głodówki 1700 osób w Goleniowie w 1974 roku;
  • strajk z 4.11.74 w kombinacie w Policach, który wybuchł w związku z osobliwym rozdziałem premii, jego stłamszenie zastraszeniem, że to działalność polityczna (żeby zakłócić obchody rocznicy Rewolucji Październikowej);
  • wyławianie w knajpach rozmawiających o pożarach warszawskich i wymuszanie od nich pisemnych odpowiedzi na 5 pytań, z których przykładowe brzmi: „jak widzisz stosunki polsko-radzieckie?”;
  • autobus wiozący 34 byłych członków komitetu strajkowego stoczni szczecińskiej na szkolenie BHP w Węgierskiej Górce, jesień 1971 roku. Autobus wprawdzie nowy i sprawdzony przed wyjazdem, ale w czasie podróży omal nie odpada koło, czego nawet eksperci w Mielcu nie potrafią zrozumieć (historia potwierdzona przez parę niezależnych źródeł);
  • stoczniowiec, który na zebraniu związków zawodowych opowiada jak popełniano na nim samobójstwo za pomocą kuchenki gazowej (słyszałem przed laty podobną historyjkę z kół wewnątrz-milicyjnych).

O wielu zasłyszanych historiach nie wspominam – nie wiem jaki jest stopień ich wiarygodności.

Dowiedziałem się też, że przy wzywaniu mnie zachowano się nader uprzejmie; innych powiadamiano w środę (16.6) lub w piątek w pracy, a kogoś nawet po pracy, zawożąc wprost z domu na dworzec. O człowieku, wyjętym z łóżka (na zwolnieniu chorobowym) i wysłanym do jednostki już mówiłem. Parę osób zrewanżowało się takim samym lekceważeniem drugiej strony przyjeżdżając do jednostki w poniedziałek (21.6), uszło im to na sucho.

Niektórzy jechali chętnie – wizja ćwiczeń na świeżym powietrzu była im milsza niż lato w hali fabrycznej. To ich kierownicy i dyrektorzy szukali gorączkowo możliwości wyreklamowania ich – z reguły nadaremnie. (Opowiada nadmajster ze stoczni szczecińskiej: „mieliśmy oddawać statek armatorowi 20 lipca, w pracy będę dopiero 29-go. Nie mogą zrobić tego beze mnie, no tak, stocznia zapłaci za przekroczenie terminu parę tysięcy dolarów kary”). Ale i potem byli tacy, którzy mimo popsucia planów urlopowych, zdenerwowania, zmęczenia i niedożywienia twierdzili, że wolą ten obóz niż pracę w zakładzie.

Wypuszczono nas po uroczystym zakończeniu z udziałem sztandarów i hymnów (z wyjątkiem informatorów, których puszczono poprzedniego dnia). W przemówieniach dziękowano nam, znów słyszeliśmy o „podniosłym patriotycznym obowiązku” a także o „wzmaganiu zdolności bojowej w czasie, gdy NATO intensywnie się dozbraja” (tu ponad trzystu zgromadzonych na polance ryknęło nieopanowanym śmiechem). Po czym zaprowadzono nas z powrotem do obozu i rozdzielono na grupy, które rozwożono do różnych okolicznych stacji na stosowne pociągi między 13-tą a 21-szą 50. W miasteczkach, do których nas dowożono, roiło się od milicji i WSW. Pod starannym nadzorem wsiadaliśmy do pociągów, żegnani „życzeniami wszelkiej pomyślności w życiu cywilnym”.

Po powrocie do Wrocławia usłyszałem, że na podobnym obozie w Jeleniej Górze zastrzelono rezerwistę gdy przechodził przez płot wybierając się na piwo. O ile znam się na wojsku, to strzelający dostał w nagrodę za sumienną służbę wartowniczą pięć dni urlopu.

Dr Sobierajskiego nie zastałem na Politechnice. Jego sekretarka powiedziała mi, że wrócił do Wrocławia po dwóch dniach, tyle, że ostrzyżony. W moim instytucie mówiono mi, że ja także wstałem wyreklamowany, o czym WKU powiadomiło instytut jeszcze w czerwcu. Nie wiem co to znaczy, ale zdążę się dowiedzieć.

Warzyw dalej nie jadam – cholerne kolejki. Zresztą za wszystkim. Pierwszy raz od kilkunastu lat mam jakieś kłopoty ze zdrowiem (serce, żołądek). No trudno, przeżyję, po jakimś czasie dojdę do siebie. Myślę, że to dość umiarkowana cena za poznanie tylu interesujących ludzi. No, i wziąłem udział w eksperymencie na skalę obozu (socjalistycznego). Nie wiem ilu było nas wszystkich w całej Polsce – z moich szacunkowych obliczeń wynika, że nie mniej niż 7.000 osób. Za jakiś czas dowiem się tego dokładniej – tymczasem wolałbym jednak o tej sprawie zapomnieć.


     po polsku     glossa