Po tylu latach dla kogokolwiek spoza rodziny tekst powinien być zdrowo nudny, ale …

Kiedyś dotarła do mnie relacja Branley'a o tym jak to przestał być w 1968 studentem wrocławskiej matematyki. Trochę mnie poruszyła, a trochę wzruszyła swoim tonem, bo Bralek opowiada z godnością ale i z humorem i czyni aż za bliskimi te dalekie lata.

I po przeczytaniu tego pomyślałem sobie: chwileczkę, przecież ja też mam coś takiego, gdzie opowiadam jak to było a nie na ile orderów dzisiaj zasługuję. I jeśli Bralka da się czytać to może i mój tekst warto odgrzebać …

Wcale nie uśmiechało mi się wystukiwanie tego znowu na maszynie, ale jakiś dobry program do OCR (prawie że) rozwiązał sprawę.

Tych parę stroniczek dwukrotnie odegrało pewną rolę w moim życiu. Ale najpierw – jak to powstało. Oczywiście, z notatek, prowadzonych w ciągu internowania – bo nie było by jak zachować w dziurawym łbie rozlicznych szczegółów, a poza szczegółami nie ma tam niczego interesującego. W artykule nie mówiłem o tym, ale byłbym jechał na konferencję do Gdańska z olbrzymią nadzieją, że za powrotem znalazłbym list z MO zawiadamiający, że był gotowy mój paszport turystyczny; od powrotu w kwietniu owego roku z wyjazdu służbowego do Paryża wierzyłem głęboko, że nic mi nie przeszkodzi wyjechać z Kraju latem, z paszportem, który niczego nie zepsuje kolegom instytutowym. (Później okazało się, że i tak zepsuło, komuś wyjazd na Zachód opóźnił się o rok a jeden pan prorektor prawie przestał być prorektorem, bo w kwietniu ręczył, że ja wrócił bym – i miano to w odpowiednim biurze za poręczenie dożywotnie.) Zawiadomienie z Wałbrzycha o gotowości paszportu do połączenia się ze mną dotarło do mnie w jakieś 10 dni po powrocie z obozu do Wrocławia i ów okres przeżyłem czując się jako przyszły bohater-męczennik, bo byłem zdecydowany na napisanie i rozprzestrzenienie jakąkolwiek drogą tej relacji. Bardzo ucieszyłem się, gdy dostałem paszport i ujrzałem, że nie potrzebuję pozować do obrazka „Św.Sebastian 1976”; spaliłem pierwszą wersję artykułu lecz starannie zapeklowałem do wyjazdowego plecaczka obozowe notatki i pojechałem.

Wyjeżdżając nie miałem zielonego pojęcia o międzynarodowych prawach dotyczących uchodźców politycznych ale miałem głebokie przekonanie, że mi wszystko pójdzie tak jak chcę i że owych $130 rozwiąże mi kwestię początku życia na Zachodzie. Po przyjeździe do Francji ani nie pomyślałem o szybkim zarejestrowaniu się jako uchodźca, bo w końcu sierpnia miałem konferencję w Varennie we Włoszech i było całkiem jasne, że od uchodźcy uszedł by natychmiast jego PRL-owski paszport a nie doszedł by zbyt szybko inny dokument pozwalający na przenikanie poprzez granice. No i pojechałem jako PRL-owiec do Włoch (autostopem) a za powrotem zadeklarowałem się w l'OFPRA jako uchodźca polityczny.

Wówczas tekst artykułu był już prawie gotowy, bo pisałem go od nowa od pierwszych dni w Paryżu, a gdzieś po tygodniu od wjazdu do Francji pojawiłem się w Maisons-Laffitte, pytając pana Giedroycia czy zna tę hecę i czy byłby zainteresowany wydrukowaniem relacji. Zerknął on na pierwsze strony brudnopisu, popytał nieco i zadeklarował, że owszem, im szybciej tym lepiej – i pożyczył mi maszynę do pisania, którą miałem później oddać jakiejś pani hrabiowej – właścicielce skarbu. (Pamiętam, że towarzystwu z pewnej niby-komuny, co mnie przygarnęła, bardzo zaimponowało, że miałem tak dobrą markę u kogoś tam nieznanego, że mi wręcza maszynę bez kaucji i poręczeń.) Gdzieś na początku września doręczyłem panu Giedroyciowi gotowy tekst – i onże, niewydrukowany jeszcze, uchronił mnie od sporego bólu głowy. Otóż jeśli chciałem być uchodźcą, to musiałem zgłosić się na policji pierwszego dnia, natychmiast po przekroczeniu pierwszej zachodniej granicy – czyli w jakiejkolwiej mieścinie w NRF. Wjechanie do Francji być może dało by się jakoś uzasadnić – ale odczekanie dodatkowego miesiąca, z włoskim wypadem na polskim paszporcie było czystą herezją. Zdaje się od pani Winowskiej (katolickiej pisarki, dawnej przyjaciółki kardynała Wojtyły, która pisywała pod pseudonimem André Martin i każdego nieznajomego natychmiast o tym powiadamiała) usłyszałem, że pełna podejrzeń l'OFPRA zadzwoniła do Kultury pytając o mnie - i poręczenie pana Giedroycia było wystarczająco entuzjastyczne, bym w 3 tygodnie dostał carte de sejours (kartę pobytu) oraz titre de voyage (dokument podróżny, dozwalający mi jeździć po sporym kawałku świata). Towarzystwo z niby-komuny (które wiedziało sporo o prawach dotyczących uchodźców i apatrydów, bo takowi często tam się przewijali) zostało całkiem zszokowane moimi perypetiami i rozdzieliło się na dwa ugrupowania: jedno utrzymywało, że należy używać mnie do wypełniania kuponów od ichnich totków, a drugie, że trzeba by było mnie nieco upupić, bo tyle szczęścia na jedną osobę to za dużo.

Drugi wpływ tego artykułu był mi towarzysko mniej radosny. Natychmiast po wydrukowaniu go Wolna Europa odczytała go nieomal w całości i to dwukrotnie. Ogłosili na antenie (zgodnie z prawdą), że to bez wiedzy autora – ale było to wystarczające, by parę bardziej strachliwych osób zerwało kompletnie kontakt ze mną. Ale to chyba i dobrze.

Najzabawniejszą częścią historyjki było oddanie pani hrabiowej jej maszyny do pisania. Pan Giedroyć podał mi adres i pewnego ustalonego popołudnia zastukałem do drzwi jakiegoś mieszkania ze stosownie godnym adresem. Służąca (francuska) wprowadziła mnie do jakiegoś salonu i z oddali paru pomieszczeń usłyszałem panią hrabiową, że wkrótce mnie przyjmie. Było to całkiem zbędne, bo mogłem wręczyć służącej maszynę i pójść swoją drogą, ale jakoś nie umiałem podjąć tej inicjatywy. No i pani hrabiowa wyraźnie zapomniała o mnie. Przysiadłem na jakimś krzesełku długo oglądając rozrzucone na stylowym stoliku znaczki pocztowe – i jako ex-filatelista nie znajdowałem w owym zestawie jakiejkolwiek myśli przewodniej, po prostu kupa znaczków z różnych krajów. Wreszcie pojawiła się pani hrabiowa. Była wyraźnie zażenowana tym, że zapomniała o mnie na pół godziny i by zatrzeć niemiłe wrażenie poprosiła bym siadł i próbowała zasnuć rozmowę towarzyską. Coś tam zaczęła nawijać o swym zmarłym mężu z jakiegoś tam dywizjonu, coś tam zapytała czy moja rodzina zna Giedroycia jeszcze z Litwy - i okropnie to się nie kleiło. Gdy któryś raz wróciła do wątku przeprosin za opóźnienie w przyjęciu mnie wrzuciłem jakiś zwrot o tym, że to zapewne przez nadmiar zajęć – a kobieta podchwyciła to nader skwapliwie i parę razy powtórzyła: „tak, te moje wszystkie obowiązki, te moje zajęcia …”. Uznałem to za dyskretny znak, że powinienem otworzyć rozmowę w tym kierunku – no i spytałem jakie to zajęcia tak ją dręczą. Pani hrabiowa zakrztusiła się jakoś dziwnie, przebiegła wzrokiem po salonie i zaczęła powtarzać coś, co brzmiało „no muszę porządkować te znaczki … mam tyle tych znaczków do porządkowania … to bardzo dużo pracy” – i to ja miałem bardzo dużo pracy by panować nad mięśniami mojej twarzy, bowiem nie było by właściwe wyrażanie moimi minami opinii o zajęciach tej młodej pani z dobrego towarzystwa …


    artykuł