XIV

 

31 stycznia 1942 – początek kwietnia 1942

 

Duży zespół luźno stojących budynków z czerwonej cegły był otoczony dość wysokim murem. Kilka z nich widać było na pierwszym i drugim planie. Od razu można się było domyślić, że są to koszary i że mamy przed sobą wojennyj gorodok – miasteczko wojskowe, przerobione na obóz. O tej nowej roli świadczyły druty kolczaste, którymi przyozdobiono od góry mur i bramę wejściową oraz kilka wież wartowniczych, z kręcącymi się na nich strażnikami, uzbrojonymi w pepesze. Po przekroczeniu bramy zobaczyłem, że dojścia do muru bronią zasieki z drutu kolczastego. Później przekonałem się, że teren obozu był ogromny i że z drugiej jego strony ogrodzenie stanowił parkan, przed którym od strony wewnętrznej znajdowały się dwa rzędy drutów. Cały obóz był położony daleko za miastem w niezamieszkanej okolicy.

Zatrzymano nas przed bramą. Zbiliśmy się ciasno w gromadę. Dokoła nas – co kilka kroków – stali żołnierze NKWD. Rozmowy były zabronione, ale udawało się od czasu do czasu wymienić ze sobą urywane zdania. Nastrój był wisielczy, dręczyło uczucie niepewności i strach. Dokuczał silny mróz i głód – nie jedliśmy nic tego dnia. Tupaliśmy nogami, machaliśmy rękami, ale było nam coraz zimniej.

Staliśmy tak już chyba godzinę, potem drugą, minęła trzecia… Już nawet naszym ciepło ubranym konwojentom zaczęło się robić zimno, już i oni zaczęli przestępować z nogi na nogę, tupać, podskakiwać, a tu wciąż nic. Minęła jeszcze jedna godzina i znowu nic. Wreszcie zjawił się ktoś z obozowego naczalstwa i rozpoczął rozmowę z dowódcą naszego konwoju. Była burzliwa, sprzeczali się, aż zniknęli na dłuższy czas za bramą.

Koło mnie stał żołnierz niskiego wzrostu, krępy, z prostą, ale miłą twarzą. Typowy Rosjanin. W pewnej chwili uśmiechnął się do mnie tak poczciwie, że poczułem do niego zaufanie. Było nie było, zapytałem go szeptem:

– Towarzyszu, co z nami tutaj będzie?

Spojrzał ciepło, dobrodusznie, jakby chciał mnie pocieszyć i rzekł:

– Niczewo. Komu diesiat' let, a komu dwadcat' piat'.

A po chwili namysłu już smutniej:

– A komu, byt' możet, rasstrieł.

Jeśli dotąd było mi zimno, to teraz wydało mi się, że temperatura powietrza spadła do zera absolutnego. Zacząłem gorączkowo myśleć. Nie, o rozstrzelaniu chyba nie ma mowy, bo niby za co? Dwadzieścia pięć lat, tak, chyba tyle, choć też właściwie za co? Mam teraz dwadzieścia dwa. Jak wyjdę, będę miał czterdzieści siedem. Młody już nie będę, ale zawsze coś tam mi jeszcze zostanie. Zalała mnie nagle jakaś fala radości, nadziei. A może tylko dziesięć? Będę miał wtedy trzydzieści dwa. Żyć jeszcze można, nawet studia ukończyć. Ach, gdyby tak dziesięć!

Wrócił nasz komandir. Tym razem w asyście kilku tych z obozu. Znowu coś gadali, oglądali jakieś papierki, sprzeczali się, a potem na nowo zaczęli pilnie studiować przyniesione bumagi. Wrócili za bramę i długo ich nie było. Potem znów wyszli i zaczęło się wpuszczanie nas do obozu. Po jednemu. Sprawdzano tożsamość, porównywano dane personalne w osobistych dokumentach z tymi na liście dostarczonej z pieriesylnego. Wyjaśniano niezgodności. Kazano oddawać noże i inne ostre przedmioty, jeśli się je miało. Rewizji właściwie nie było: obmacywano niedbale kieszenie i to wszystko. Ci, którzy przeszli przez te „wrota do raju”, gromadzili się po drugiej stronie na dziedzińcu. Wszystko to trwało niesłychanie długo i zakończyło się pod wieczór.

Zaprowadzono nas do stołówki. Po drodze mijali nas liczni mieszkańcy obozu, pytali:

– Ej chłopcy, skąd jesteście?

– Czy są wśród was tambowcy?

– Czy jest ktoś z okręgu orłowskiego?

– Je chto z Ukrajiny?

Na kolację była zupka bliźniaczo podobna do tej, którą nas karmiono w Łysej Górze. Do tego 70 deko chleba. Jak się jednak okazało, była to porcja na dzień dzisiejszy i jutrzejszy. Nie miałem apetytu z powodu rozstroju żołądka i prawie cały mój chleb schowałem do worka.

Zaprowadzono nas do pierwszego trzypiętrowego bloku na lewo od bramy. Parter i dwa niższe piętra zajmowali „obozowicze”. Kazano ulokować się tymczasem byle jak i obiecano nazajutrz nas zakwaterować. Zrobiono to jednak dopiero po paru dniach, bardzo prowizorycznie i po bałaganiarsku. Wraz z Lolkiem i większością nowicjuszy zostałem tymczasem na parterze.

Z ciekawością rozglądałem się po kazarmie, choć niewiele można było dostrzec w panującym prawie całkowitym mroku, z lekka tylko rozświetlonym różową poświatą z ogniska płonącego nie opodal jednej ze ścian. Żołnierze rozebrali w tym miejscu podłogę, przebijając się do warstwy betonu, na którym rozpalili ogień. Płonęły w nim gałązki i drwa, najwidoczniej mokre, bo z lekka dymiły. Na podpałkę służyły klepki podłogi, którą w ten sposób stopniowo rozbierano, na co nikt z przełożonych jakoś nie zwracał uwagi. Ognisko nie tyle oświetlało, co ogrzewało salę, w której mimo to było bardzo zimno. Kaloryfery były u nas ledwie ciepłe, na pierwszym piętrze nieco cieplejsze, a na drugim grzały już jako tako.

Ognisko wewnątrz murowanego budynku to rzecz raczej rzadka. Równie egzotycznie wyglądała grupa mężczyzn, skupiona przy tym niezwykłym kominku. Pozdejmowali koszule i trzymali je nad samym ogniem. Z koszul rozlegał się cichy, ale wyraźny dźwięk jakby zapinanych w oddali zatrzasków. Co oznaczał ten dziwny rytuał?

– Wszej bjom – objaśnił jeden z rozebranych. – Słyszysz, jak strzelają? Niczym karabin maszynowy.

Ktoś inny dodał, że lepszą metodą jest wymrażanie. Niestety, siedzieć na mrozie w tym celu nie ma sensu, zaś zostawić koszuli na noc – aby marzła na dworze – nie można, bo ukradną.

Wzdłuż sali ciągnęły się dwa rzędy trzypiętrowych nar. Spało się na nich z dwóch stron, głowa do głowy. Nie było żadnej pościeli, sienników czy słomy. Na dole było trochę wolnych miejsc, bo tu było najzimniej i każdy wolał się przenieść wyżej. Na najwyższym piętrze ludzie byli rozebrani do koszul, bo panowały tam upał i zaduch. Najkorzystniejsze warunki miało piętro środkowe, ale miejsc tam nie było, ludzie leżeli bardzo gęsto, bo każdy chciał się właśnie tam dostać.

Cała ta sceneria robiła niesamowite wrażenie. Przypomniałem sobie Zapiski z martwego domu Dostojewskiego. Nazwałem w myśli ten obóz martwym domem.

Ułożyłem się do snu na najniższych narach. Owinąłem się szynelem i pod głowę podłożyłem mój worek. Nocą kilka razy wychodziłem do ubikacji. Usytuowano ją daleko od budynków koszarowych, przy zasiekach koło parkanu. Po drugiej stronie drutów stał wartownik i ilekroć zbliżałem się, zdejmował karabin, który nosił na pasku, przyglądając mi się bacznie. Gdy obudziłem się rano, stwierdziłem, że mój worek jest przecięty i że zniknął z niego chleb.

– Jak wychodzisz w nocy do sracza – poradził mi ktoś – bierz ze sobą worek.

Śniadanie było identyczne z kolacją – talerz rzadziutkiej zupy. Potem wróciliśmy do koszar i zaraz obsiedli nas – nowicjuszy – starzy mieszkańcy obozu. Pytali, czy ktoś z nas nie sprzeda chleba lub machorki. Pytaliśmy ich o warunki życia. Powiedzieli, że są znośne i że do pracy się nie chodzi, jeśli nie liczyć jakichś drobnych zajęć na rzecz obozu. Na jednym z korytarzy funkcjonuje bazar, nielegalne targowisko, gdzie to i owo można kupić lub sprzedać. Handluje się tam przeważnie rzeczami skradzionymi kolegom.

Głównym tematem rozmów było zabójstwo dokonane tu przed kilkoma dniami. Ktoś zginął od ciosu nożem. Śledztwo szło opieszale, nikogo nie złapano i – jak sądzili nasi rozmówcy – nie złapią, bo nawet jeśli ktoś zna mordercę, to i tak go nie wyda z obawy przed zemstą jego kompanów.

Wczesnym popołudniem zebrano wszystkich nowo przybyłych. Przyszedł komisarz obozu i wygłosił do nas takie mniej więcej przemówienie:

– Od wczoraj jesteście w obozie i interesuje was zapewne, co to za obóz, dlaczego w nim jesteście i co was dalej czeka. Otóż jest to spec-obóz, czyli obóz specjalny NKWD. Znajdują się w nim wojskowi, którzy byli w niewoli niemieckiej bądź w okrążeniu, bądź też z tych czy innych powodów znaleźli się na terenie okupowanym przez Niemców. Jak wiecie, faszyści w wojnie przeciwko nam nie przebierają w środkach. Szpiegostwo, dywersja, sabotaż – to ich ulubione metody działania. Toteż musimy być szczególnie czujni. Musimy sprawdzić każdego człowieka, który był po tamtej stronie frontu. Oprócz tego – jak wiecie – poddanie się wrogowi jest zdradą ojczyzny. Musimy więc zbadać, w jakich okolicznościach dostali się do niewoli ci z was, którzy w niej byli. Tym właśnie celom służy spec-obóz. Ci z was, którzy przejdą pomyślnie ten sprawdzian, wrócą na front. Pozostali zostaną potraktowani tak, jak na to zasłużyli.

Kim jesteście teraz? Jaki jest wasz status prawny? Jesteście byłymi wojskowymi. Jest to wasz oficjalny tytuł w okresie przebywania w obozie. Tak też będziemy się do was zwracali i tak będziemy was nazywali. Nie odgrywają tu żadnej roli wasze stopnie wojskowe. Dlatego też nie będziemy mówili do was na przykład „towarzyszu były szeregowcu” czy „towarzyszu były starszyno”, lecz „towarzyszu były wojskowy”. Nie oznacza to bynajmniej, że pozbawiono was stopni. Nie, macie je nadal takie, jakie mieliście ostatnio w wojsku. Możecie, a nawet powinniście nosić odpowiednie do nich dystynkcje.

Sądzę, że wielu z was chciałoby jak najprędzej wrócić w szeregi czynnej armii. Nikt nie zabrania wam na pisanie podań, w których prosicie o skierowanie was na front w trybie przyspieszonym. Takich towarzyszy będziemy starali się sprawdzać w pierwszej kolejności.

Nie macie prawa do korespondencji. Nie wolno wam pisać stąd żadnych listów. Nie starajcie się ich przemycić. Będzie to karane z całą surowością i bezwzględnością. W ogóle wzywam was do ścisłego przestrzegania regulaminu obozowego. Możecie się z nim zapoznać w każdym korytarzu, gdzie wisi na tablicach ogłoszeń. Ostrzegam przed próbą ucieczki. Schwytani na tym będą traktowani jak dezerterzy, nie mówiąc już o tym, że wartownicy mają rozkaz strzelania bez ostrzeżenia. Za drobne przewinienia, takie jak bójki, handel i spekulacja, naruszenie porządku, niesubordynacja grozi kara osadzenia w karcerze.

W celach organizacyjnych obóz podzielony jest na sotnie. W skład sotni wchodzi – jak sama nazwa wskazuje – sto osób. Ci, którzy przybyli wczoraj, tworzą dwudziestą i dwudziestą pierwszą sotnię. Kto należy do jakiej, dowiecie się z list, według których otrzymacie chleb. To wszystko. Pytania są?

Owszem, były.

– Czy komuniści i komsomolcy tworzą tu jakieś organizacje?

– Nie.

– Jak długo tu będziemy?

– Tego się z góry nie określa. Jak długo będzie trzeba.

– Chcemy wraz z kolegą przejść do służby w wojsku polskim – zwrócił się do komisarza Lolek. – Co mamy w tym celu uczynić?

– Z waszego pytania wnioskuję, że jesteście Polakami. Macie napisać podania. Będziecie traktowani na równi z tymi, którzy zwrócą się o skierowanie ich w trybie przyspieszonym na front.

Zaraz po zebraniu poszliśmy z Lolkiem do kancelarii wydziału politycznego, gdzie napisaliśmy podania. Gdy po tygodniu nie otrzymaliśmy odpowiedzi, poszliśmy znowu, aby przyspieszyć sprawę. Spojrzano na nas ze zdziwieniem. Podania? Jakie podania? Żadnych waszych podań tu nie ma.

– Poszukajcie. Może się gdzieś zawieruszyły.

– A czego mam szukać? Przecież widzę, że nie ma. U nas nic się nie zawieruszy, jest porządek. Pewnie żadnych podań nie składaliście.

– Jak to? Napisaliśmy i złożyliśmy.

– To napiszcie jeszcze raz.

Napisaliśmy i po tygodniu znowu zjawiliśmy się po odpowiedź. Przyjął nas ten sam urzędnik. I znowu się zdziwił:

– Jakie podania? Kiedy je składaliście?

– Przed tygodniem. Przecież wręczyliśmy je wam osobiście.

– Mnie? Nic podobnego. Pierwszy raz was widzę. Chcecie napisać podania, proszę bardzo.

Napisaliśmy po raz trzeci. Nigdy nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Nigdy też więcej nie poszliśmy upominać się o nią. Zrozumieliśmy, że jest to bezcelowe.

Wielu „byłych wojskowych” napisało podania z prośbą o natychmiastowe skierowanie na front. Nie miało to żadnego znaczenia. Ich sprawy wcale nie były rozpatrywane w pierwszej kolejności, ale w takiej, jaką za stosowną uznali panowie prowadzący nocne przesłuchania. Zresztą trudno się nawet temu dziwić – podania takie pisała większość. Były one dla władz raczej sprawdzianem lojalności, nastrojów i jeszcze jednym kryterium oceny więźniów obozu.

 

Drugą noc spędziłem w sali na pierwszym piętrze. Udało mi się nawet wepchnąć na środkowe nary. Nocą wychodziłem kilka razy za potrzebą, ale zawsze z workiem na plecach. Mimo to, kiedy się obudziłem z rana, worek mój był znów przecięty i brakowało w nim miseczki i pędzla do golenia (jeszcze z Warszawy) oraz łyżki, pięknej drewnianej łyżki z wymalowanymi na niej ludowymi wzorami. Kradzież przyborów do golenia bardzo mnie zmartwiła, zaś utrata łyżki była w tych warunkach prawdziwym nieszczęściem.

– Dość tego – powiedziałem wściekły. – Będę chodził co dzień na bazar, aż złapię drania.

– Słuchaj bracie – ostudził mnie jeden ze współwięźniów. – Pójść na bazar nietrudno, znaleźć złodzieja – chyba też. Ale dostać potem nożem w bok od takiej swołoczy jeszcze łatwiej. Dlatego też nie radzę ci nigdzie chodzić. Bez pędzelka i miseczki jakoś się obejdziesz, a łyżkę sam ci zrobię. Nie będzie ładna, ale do jedzenia się nada.

Po śniadaniu przyniósł duży kawał drewna i wyciął z niego łyżkę. Podziwiałem zręczność, z jaką operował kawałkiem zaostrzonej blachy i odłamkiem szkła. Łyżka była oczywiście bardzo prymitywna i źle wygładzona, przy tym ogromna. Służyła mi nie tylko do jedzenia, ale i do ochrony niezwykle ważnego dla mnie portfela z dokumentami. Nosiłem go w lewej kieszeni na piersiach. Łyżkę wkładałem do tej samej kieszeni z zewnątrz pugilaresu, przetykając jej rączkę przez dziurkę od guzika (sięgała mi niemal pod brodę). W ten sposób niemożliwe było otwarcie kieszeni, łyżka broniła także portfela w razie przecięcia bluzy.

Inny kolega zaszył mi już po raz drugi worek. Nie miałem w nim nic atrakcyjnego, mogłem spać spokojnie. Najważniejsze teraz było, żeby mi nie skradziono butów. W te pierwsze moje obozowe noce nie zdejmowałem ich z nóg.

*

Pierwsze dni w Martwym domu były dla mnie bardzo ciężkie. Z trudem przyzwyczajałem się do nowej sytuacji. Wszystko mnie tu raziło, wszystko denerwowało i sprawiało przykrość. Na każdym kroku napotyłem nowe trudności i kłopoty. Przerażała bezduszność władzy i graniczący z brutalnością i chamstwem brak lojalności ze strony towarzyszy niedoli. Dolegały cierpienia fizyczne, o których już wspominałem, przede wszystkim choroba żołądka. Nade wszystko zaś gnębiło odebranie wolności. Kto jej utraty nie przeżył, nie może zdać sobie sprawy ze stanu ducha, z udręki psychicznej, jaką to powoduje. Z wolnością jest jak ze zdrowiem; zaczyna się odczuwać i rozumieć jej znaczenie, gdy się ją utraci. Świadomość, że nie możesz wyjść poza mury, uczucie odcięcia od świata, sceneria drutów kolczastych, wyszek (wieżyczek) wartowniczych, patroli itd., niemożność rozporządzania swoją osobą, wszystko to – tak przeciwne naturze ludzkiej – stwarza atmosferę, w której trudno żyć.

Lolek lepiej i szybciej przyzwyczajał się do nowej sytuacji. Wychodził z koszar, zbierał do menażki śnieg, topił i doprowadzał do wrzenia. Z tym wrzątkiem biegał po kazarmach.

– Kipiatok! – wołał. – Komu goriaczyj kipiatok?

Gdy znajdował klienta, starał się wymienić wrzątek na machorkę lub gazetę. Pieniądze raczej nie były w łagrze potrzebne, ale i nimi nie gardził. Zawarł w ten sposób sporo znajomości, gdy ja wciąż jeszcze byłem rozstrojony i niepozbierany.

– Pamiętasz film Bolek i Lolek? – spytał mnie kiedyś.

Przytaknąłem. Pamiętałem dobrze tę komedię z Dymszą w podwójnej roli zaradnego robociarza Bolka i delikatnego paniczyka Lolka.

– No to z nami jest tu akurat na odwrót. Lolek jest spryciarzem, a Bolek ciamajdą.

W obozie kwitnął drobny handelek wymienny. Był to obok złodziejstwa jeszcze jeden sposób zdobycia „dóbr materialnych”. Obie te „gałęzie życia gospodarczego” miały ze sobą, oczywiście, liczne powiązania.

Był wśród nas łagiernik, który zarabiał „występami artystycznymi”. Zupełnie obdarty, w porwanych łapciach na nogach chodził między nami i raźno przytupując śpiewał na melodię lezginki:

Samolot k wierchu rwanuł
A ja ispugałsia
Samolot kryłom wzmachnuł
A ja obosrałsia.
Te idiotyczne słowa wzbudzały niezmiennie śmiech i radość wśród „byłych wojskowych”. Ten i ów nagradzał „artystę” petem, nieraz nawet szczyptą machorki lub kawałkiem gazety.

W tych pierwszych dniach i tygodniach łagiernoj żyzni szczególnie mi ciążył, wręcz przerażał, zupełny zanik poczucia koleżeństwa, solidarności więźniów, absolutny brak zrozumienia wspólnoty interesów. Każdy był każdemu wrogiem, każdy chciał wyrwać dla siebie jak najwięcej, bez względu na to, jaki to będzie miało skutek dla innych. Prawdziwym koszmarem było dzielenie chleba. Przynoszono go w bochnach na całą sotnię, a następnie dzielono na sto części. Działo się to wśród strasznego tłoku, poszturchiwań, okrzyków niezadowolenia, nieustannych protestów, że tu jest mniej, a tam więcej. Gdy wreszcie nikt już nie kwestionował równości porcji, następował ceremonii akt ostatni. Jeden z nas, odwrócony tyłem do pokrojonego chleba, dotykał ręką porcji, krzycząc za każdym razem „komu”? Na to drugi wyczytywał nazwisko z ułożonej alfabetycznie listy. Zdawałoby się, że na tym powinno się już wszystko skończyć. Ale gdzie tam! Teraz dopiero zaczynały się awantury:

– To świństwo, on ma więcej!

– Popatrz, moja porcja jest mniejsza!

– A dlaczego nie protestowałeś, gdy przystępowaliśmy do dzielenia? Wydawało ci się, że porcje są nierówne, ale ty dostaniesz tę większą? Teraz dopiero jesteś niezadowolony?

– To szajka dzieli chleb, oni są w zmowie!

– Durniu, przy takim sposobie dzielenia nie może być oszustwa.

– Jakże nie może być? Przecież każdy przyzna, że mam najmniejszą porcję. Twoja jest wyraźnie większa.

– Ech, ty ośle. Cudzy chuj zawsze wydaje się większy.

Spory wynikały także na tle narodowościowym i – co dziwniejsze – regionalnym. Szczególnie nie lubili się nawzajem mieszkańcy obwodów tambowskiego i orłowskiego. Nie wiem, jak się poznawali, bo dla mnie niczym się nie różnili – ani wyglądem, ani wymową. Zwykle działo się to tak, że podchodził jeden taki do drugiego i zaczynał:

– Ech ty, orłowskij.

– A ty, tambowskij.

Od razu zjawiali się „orłowscy” i „tambowscy”, stawali naprzeciw siebie i rozpoczynała się chóralna wymiana obelg.

Po pewnym czasie występował zazwyczaj solista:

– Orłowskije! Niemiec wlazł do waszego obwodu.

– A my co winni jesteśmy temu, tambowskije?

– Biegnijcie co prędziej! Chlebem i solą witajcie. Do nóżek padajcie, starostę wybierajcie!

– Ech wy, tambowskije! Wasz obwód jest dalej od frontu, to i Niemiec do was nie przyszedł. A jakby przyszedł, dopiero witalibyście go i nie tylko chlebem i solą. A gdzie to podczas wojny domowej największe powstania przeciwko władzy sowieckiej były? Wiadomo, w tambowskiej guberni!

I tak dalej, w mało różniących się wariantach.

Zainteresowały mnie ten „chleb i sól” oraz wybory starosty. Od tambowców dowiedziałem się, że w okręgu orłowskim kwitła kolaboracja. Mimo pewnej przesady w tych opowiadaniach, spowodowanej tradycyjną widocznie antypatią mieszkańców sąsiadujących obwodów, trochę w tym było prawdy. Zresztą słyszałem o podobnych faktach także od innych więźniów, którzy przebywali na terenach okupowanych, nie tylko w obwodzie orłowskim. Na ogół dominowały jednak opowiadania o potwornym terrorze hitlerowskim i skutecznie działającej partyzantce.

A jak było naprawdę? I tak, i tak. Był na okupowanych terenach terror, nieludzkie traktowanie jeńców radzieckich, opór ludności i walka partyzancka, ale był także życzliwy stosunek części ludności do okupanta i kolaboracja. Prawdziwy obraz życia nigdy nie jest tylko czarny, tylko biały, czy nawet czarno-biały. Jest wielobarwny. Toteż wielkim uproszczeniem jest przypisywanie sukcesów hitlerowców w pierwszej fazie wojny tylko temu, czy choćby przede wszystkim temu, że żołnierze radzieccy nie chcieli się bić i masowo szli do niewoli. Poddawali się, to prawda, ale kto potrafi ocenić, jaka część przyczyn powodujących niechęć do walki była natury militarnej, a jaka politycznej? Niewątpliwie i jedne, i drugie odegrały rolę. Często się słyszy, że gdyby Niemcy inaczej traktowali ludność na zajętych terytoriach oraz jeńców wojennych, to mieliby za sobą ogromną większość obywateli radzieckich. To prawda, że hitlerowcy prowadzili w stosunku do ludności ZSRR najgłupszą ze swego punktu widzenia politykę. Tym niemniej nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, co by było, gdyby prowadzili inną. W ogóle tego rodzaju pytania nie mają sensu, historii nie da się odwrócić i nie da się rozegrać jej dramatów na nowo, przy zmienionych warunkach. Można powiedzić tylko jedno: gdyby hitlerowcy nie stosowali ludobójstwa w wojnie przeciwko ZSRR czy Polsce, nie byliby hitlerowcami. Ludobójstwo leżało u podstaw polityki niemieckiego faszyzmu. Po stokroć miał rację Clausewitz, gdy pisał, że wojna jest kontynuowaniem zwykłej polityki, tylko innymi metodami. Jaką inną politykę wojenną, jaką inną wojnę mógł prowadzić Hitler od tej, jaką prowadził?

To samo dotyczy Sowietów. Zarzuca się Stalinowi, rządowi radzieckiemu, dowództwu Armii Czerwonej, że prowadzili wojnę okrutną w stosunku do własnego żołnierza, że nie żałowali ludzi, że szafowali ich życiem w sposób rozrzutny i często bezmyślny. A czy mogło być inaczej? Czy kierownictwo polityczne i państwowe, które w czasach pokojowych dziesiątkowało ludność swego kraju, mogło postępować w inny sposób na wojnie?

 

Zacząłem się leczyć. Poszedłem do sanczasti. Czysta, przytulna poczekalnia, w „burżujce” huczy ogień. Na ścianie napis: „Nie suszyć w poczekalni walonek”. Przyjął mnie lekarz.

– No cóż. Najpierw damy na przeczyszczenie, a jutro bizmut na wstrzymanie.

Potem obejrzał moje nogi. Nasmarował je czymś, obandażował. Po kilku dniach wyleczył mi żołądek i moje nieszczęsne odmrożone kończyny. Dosłownie odżyłem. Natomiast zaczęły się męki innego rodzaju – męki głodu. Na to nie było już rady. Ale właśnie wtedy zrozumiałem, że nadszedł czas, aby wziąć się za leczenie własnej psyche. Narzuciłem sobie pewne rygory, do których z początku zmuszałem się z wielkim trudem. Wczesne wstawanie, spacery rano i wieczorem. Regularne mycie się śniegiem lub lodowatą wodą (innej możliwości nie było), szybkie wykonywanie wszystkiego, co postanowiłem. Jednym słowem realizacja programu, który sobie nakreśliłem jeszcze na pieriesylnym. Zaczęło to dawać wyniki. Czułem, że „wracam do siebie”. Zacząłem nawiązywać znajomości, gotować kipiatok, oczywiście dla siebie, nie na sprzedaż, brać udział w rozmowach, nawet awanturować się przy podziale chleba. Wciągałem się w życie obozowe.

A życie to płynęło dość wartko. Tego okradli, tamtego pobili, ów poszedł do karceru, inny stamtąd wyszedł. To było życie dzienne, ale toczyło się i nocne. Nie od razu je zauważyłem. Gdy kazarmy cichły i ludzie pogrążali się w pierwszym głębokim śnie, pojawiał się na sali ogromnego wzrostu, acz przygarbiony człowiek pod pięćdziesiątkę. Ubrany był w fufajkę, watowane spodnie, uszatkę i walonki. W jednej ręce miał latarkę, w drugiej duży pęk kluczy. Poruszał się wolno, z rozwagą, bez pośpiechu. Jego twarz przypominała te, jakie na filmach mają zwykle kaci czy oprawcy, długie ręce o ogromnych, żylastych dłoniach zwisały mu wzdłuż ciała. Nigdy się nie uśmiechał, nigdy nie mówił zbędnych słów. Wyciągał z kieszeni karteluszek, powoli go odczytywał, świecąc sobie latarką, po czym zaczynał szukać osoby, której nazwisko figurowało na kartce. Gdy przychodził po kogoś po raz pierwszy, budził pierwszego lepszego z jego sotni i pytał, gdzie taki to a taki śpi. Ale gdy już raz się dowiedział, nigdy nie zapominał i nigdy się nie mylił. Nazywano go w obozie Klucznikiem, ja ochrzciłem w myślach Cerberem. Pracował tak przez całą prawie noc, prowadząc ludzi na przesłuchania. Wracali z nich sami, jeżeli wracali. Bo niektórzy zostawali tam, to znaczy w więzieniu obozowym. Mówiono wtedy nazajutrz:

– Wzięli w nocy Iwana.

Lub:

– Posadzili Piotra.

S t a m t ą d    nikt na ogół nie wracał. A gdy się to jednak parę razy zdarzyło, kazarma szumiała:

– Wypuścili Stiepana!

– Stiepan jest na wolności!

Tak jakbyśmy byli na wolności! Względność tego pojęcia była uderzająca.

O tym, co się działo podczas nocnych przesłuchań, nikt niczego nie opowiadał, nikt też o to nie pytał. Było jasne, że właśnie owo „sprawdzanie” zdecyduje o naszym losie. Stosowano jeszcze inną metodę, niejako uzupełniającą tamtą. Napiszę o niej w odpowiednim miejscu.

Osoby, które z całej tej procedury weryfikacji wyszły obronną ręką, były wkrótce zwalniane z obozu. Odbywało się to tak, że przychodził ktoś z obsługi obozu i wyczytywał z kartki nazwiska:

– Iwanow, Pietrow, Sidorow, Pawłow. Stroitsia na otprawku s wieszczami.

Szczęśliwców wyprowadzano z obozu i wywożono; dokąd – o tym nie mówiono ani nam, ani im.

W obozie jednak ludzi nie tylko nie ubywało, lecz chyba nawet przybywało. Na miejsce zwolnionych sprowadzano nowych. W jakiś czas po moim przybyciu pojawiła się cała nowa sotnia – dwudziesta druga. Z czasem jednak zjawisko opuszczania obozu zaczęło wyraźnie dominować nad procesem przybywania nowicjuszy. Skończyła się ofensywa sowiecka, nie było już nowych, odbitych z niewoli jeńców ani tych, którzy wyszli z okrążenia, skończyli się spadochroniarze. Za to rosła potrzeba uzupełnienia własnych, mocno przerzedzonych oddziałów, zwłaszcza wiosną, gdy zaczęło się niemieckie natarcie.

 

Coraz bardziej dokuczał mi głód. Mimo iż nie pracowałem, te trzydzieści pięć deko chleba i dwa talerze wodnistej zupy nie wystarczały dla podtrzymania normalnego funkcjonowania organizmu, wygłodzonego już od tak dawna. Rano dostawaliśmy chleb. Po jego podziale szliśmy do stołówki. Tam czekała zupa. Rozlewano ją do wielkich rondli, których zawartość dzieliliśmy między siebie. Był to powód do nowych sporów i kłótni. Każdemu wydawało się, że dostał mniejszą porcję, rzadszą czy mniej tłustą. Potem w wielkim pośpiechu – aby ustąpić miejsca następnym – zjadaliśmy ją. Wszyscy oprócz mnie jedli z chlebem, niektórzy kruszyli go i wrzucali do zupy. Byli i tacy, którzy dolewali do niej gorącą wodę, żeby było więcej. Ja spijałem z początku całą rzadką część owej lury, a potem jadłem to, co zostawało na dnie miski. Było tej gęstej zawartości bardzo niewiele. Chleb zjadałem zaraz po śniadaniu w koszarach, od razu całą porcję, nic nie zostawiając na kolację, która składała się z talerza takiej samej zupy. Moi rosyjscy koledzy dziwili się, że nie jem zupy z chlebem, twierdzili, że tak jest pożywniej i że tak lepiej się można najeść. Ja jednak miałem do tego inne podejście, chciałem na dłużej rozciągnąć rozkoszne chwile jedzenia. Zresztą nie byłem przyzwyczajony do „zagryzania” zupy chlebem. Takiego zwyczaju w Polsce nie było, w Rosji natomiast inaczej się nie jada.

Raz na miesiąc dawano nam niewielką ilość cukru. Zjadałem go od razu, nawet nie z wrzątkiem, ot tak, po prostu gryząc i ssąc. Rosjanie delektowali się nim, popijając czaj s sacharom na prikusku. Z podziałem twardego jak kamień cukru były szczególne trudności. Sporządzono w tym celu specjalną wagę.

Czas skracaliśmy sobie z Lolkiem wspomnieniami. Wieczorami śpiewaliśmy tanga, które tyle nam przypominały: Tango Milonga, Już nigdy, Gdy zakwitną znowu białe bzy, Kochaj mnie, a będę twoja, Jesienne róże, Skrwawione serce, Gdy miłość i wiosna, Rebeka, Dzisiaj jest już za późno, O czym marzy dziewczyna, Bez śladu twa wielka miłość minie, Tango notturno, Graj piękny Cyganie i wiele innych. Szczególnie lubiliśmy – może nie najlepsze, ale takie bardzo swojskie – Tango andrusowskie, Dziś panna Andzia ma wychodne, Stachu wróć, daruję ci winy czy Umówiłem się z nią na dziewiątą.

Po skończonym koncercie, przed ułożeniem się do snu śpiewaliśmy co wieczór uroczyście Boże coś Polskę. Bardzo się przy tym wzruszaliśmy, zwłaszcza przy słowach „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Któregoś wieczoru usłyszał nasz śpiew jakiś Rosjanin: – Ej, riebiata! Polaki molatsia!

Zaraz okrążyła nas grupka ciekawskich, chcieli posłuchać, jak się modlimy. Rozległy się śmiechy i docinki. Musieliśmy przerwać. Ale nazajutrz znowu zaśpiewaliśmy – bardzo cicho – Boże coś Polskę. Sensacji już nie było.

 

Zawarliśmy kilka nowych znajomości wśród świeżo przybyłych, szczególnie ciekawą z dwoma zaprzyjaźnionymi ze sobą panami w średnim wieku – o ile dobrze pamiętam – oficerami rezerwy, którzy wyszli z okrążenia. Jeden nazywał się Znamienski, nazwiska drugiego nie przypominam sobie. Byli inteligentnymi rozmówcami, gadać można było z nimi bez końca. Interesowali się Polską, naszym życiem przed wojną, kulturą, nauką. Opowiadali też o sobie, o kraju, ale czuło się w tym wstrzemięźliwość czy też samokontrolę. O swych przygodach wojennych mówili bardzo skąpo, ale i tego wystarczało, aby zrozumieć, jakie przeżyli piekło. Gdy dowiedzieli się, że studiowałem fizykę, prosili, żebym im wyłożył w możliwie przystępny sposób teorię względności. Niestety, chociaż w tym czasie już swobodnie porozumiewałem się z Rosjanami, nie znałem zupełnie rosyjskiej terminologii naukowej, nawet tej potrzebnej do popularnego wykładu. Jąkałem się więc, machałem rękami i nie wiem, czy zrozumieli wiele z tego, co mówiłem. Niedługo cieszyliśmy się tą nową znajomością. Znamienskiego i jego przyjaciela zabrano wkrótce na otprawku. Żegnaliśmy się jak starzy, dobrzy przyjaciele. Powiedzieli, że zawsze będą nas pamiętali. Ja też ich nie zapomniałem.

Bardzo miłym towarzyszem niedoli był muzyk z orkiestry symfonicznej, absolwent leningradzkiego konserwatorium. Był to chyba najbardziej obdarty człowiek w łagrze. Wisiały na nim jakieś strzępy munduru, przez które tu i ówdzie przeświecało gołe ciało. Rozmawiałem z nim dużo o muzyce, a mówił o niej tak, że można było słuchać godzinami.

Wyjątkowo porządnym człowiekiem i dobrym kolegą okazał się nasz sąsiad z nar Czeredniczenko, młody, bardzo przystojny Ukrainiec. Nie miał wykształcenia, nie był szczególnie inteligentny, ale odznaczał się wyjątkową koleżeńskością i dobrocią. Mile rozczarował nas też starszy lejtnant milicji, zupełnie nietypowy dla swego zawodu. Życzliwy, uczynny, świetny kumpel. Do końca wypełniał powierzoną mu funkcję w jakimś miasteczku, a gdy chciał się ewakuować, było już za późno. Znalazł się za linią frontu, ukrywał się, dużo przecierpiał, a teraz na dodatek znalazł się w łagrze.

Z całej masy ludzi poznanych w tym okresie w obozie nie potrafiłbym już chyba nikogo poza wspomnianymi wymienić. Pozostali byli na ogół nijacy lub – częściej – niekoleżeńscy, nieokrzesani, brutalni, ordynarni.

 

Któregoś wieczoru Lolek opowiedział mi historię swojej ewakuacji, a właściwie ucieczki z Grodna. Było w tym opowiadaniu coś, co mnie przeraziło. Wspomniał mianowicie, że gdy przedzierał się przez lasy w okolicy Smoleńska, NKWD prowadziło tamtędy na wschód grupę polskich oficerów. Ewakuowano prawdopodobnie jakiś obóz jeniecki. Uzbrojona eskorta, psy, szybkie tempo marszu. Często rozlegały się pojedyncze strzały. Według Lolka rozstrzeliwano tych, którzy nie mogli już dalej iść. Nie mogłem w to uwierzyć. Znając niechętny, wręcz chorobliwie krytyczny stosunek Lolka do Związku Sowieckiego, podejrzewałem, że wyssał to sobie z palca. Zapomniałem potem o jego zwierzeniach, a przypomniały mi się dopiero, gdy wybuchła sprawa katyńska. Sądziłem wówczas, że Lolek był przypadkowym świadkiem tej potwornej zbrodni. Gdy dowiedziałem się potem, że masakra w Katyniu odbyła się wiosną 1940 roku, sam już nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Tym bardziej, że o rozstrzeliwaniu polskich oficerów w roku 1941 nigdzie nie czytałem, mimo że moja znajomość literatury dotyczącej tych zagadnień jest – jak mi się wydaje – dość rozległa. To „nigdzie nie czytałem” odnosi się do czterdziestolecia 1942 – 1982. Na początku bowiem roku 1983 wpadły mi w ręce krążące w „drugim obiegu” wspomnienia z tamtych lat: niewielki maszynopis, jakieś pięćdziesiąt stronic. Nazwisko autora (może pseudonim) brzmiało bodaj Kotowicz, imienia nie pamiętam. Otóż ów autor też pisze o rozstrzeliwaniu polskich oficerów w tym właśnie czasie i chyba w tym samym miejscu.

*

Ktoś szarpał mnie za nogę. Otworzyłem oczy i natychmiast oprzytomniałem. Nade mną stał Cerber.

– Poszli so mnoj.

Włożyłem szynel, na głowę furażerkę i wyszedłem za moim przewodnikiem z kazarmy. Przepuścił mnie przodem i szedł za mną, ciężko stawiając swoje ogromne nogi, sapiąc jak miech kowalski i pobrzękując kluczami: stary, zmęczony życiem człowiek.

Było chyba około jedenastej. Powietrze czyste, niebo – jak co noc w tym czasie – usiane gwiazdami, mróz zapierał dosłownie oddech. Jeśli dotąd nie mogłem zrozumieć, dlaczego przesłuchania odbywają się w nocy, to teraz zrozumiałem od razu. Obudzony ze snu człowiek, zwłaszcza obudzony wkrótce potem jak zasnął, jest przerażony, czuje się bezbronny, nie może zebrać myśli i jest bardziej podatny na wszelkiego rodzaju naciski. Nocą łatwiej też ukryć przed ogółem, kogo się przesłuchiwało, a przestrzeganie tajemnicy służbowej i pewnych zasad konspiracji ci     s t a m t ą d     uważali za jedną z podstaw swej działalności.

Weszliśmy    t a m .    Tego budynku, stojącego niemal pośrodku obozu, bali się wszyscy. Nieupoważnionym wejście było surowo wzbronione. Długi korytarz, wszystkie drzwi obite ceratą, od środka wypchaną obficie czymś tłumiącym dźwięki. Przeszliśmy schodami na inny korytarz. Cerber otwierał drzwi, zamykał za sobą, czuł się jak u siebie w domu. Nigdzie żywej duszy, martwa cisza, tylko pobrzękiwanie kluczy Cerbera. Strach, coraz większy strach.

Wreszcie wprowadził mnie do jednego z pokoi: sam został na korytarzu. Zza biurka wstał niskiego wzrostu człowiek i wyciągnął na przywitanie rękę. Była mała, z krótkimi palcami, ale silna. W ogóle wszystko w nim było małe i okrągłe, tak jak w Cerberze duże i kanciaste. Potrząsnął moją ręką, uśmiechając się:

– Zdrawstwujtie, sadities'.

Siadłem, przyglądając się memu vis-à-vis. Był lejtnantem NKWD czy NGKB, tzn. bezpieki, o czym świadczyły wyłogi kołnierza.

– No i jak wam się u nas podoba? – spytał tonem aż nadto życzliwym, wciąż się uśmiechając.

– Prawdę mówiąc, wcale mi się nie podoba – odparłem i też się uśmiechnąłem.

– No cóż – rozłożył ręce, jakby się usprawiedliwiając – to nie jest sanatorium.

– Rzeczywiście, nie jest – odpowiedziałem i obaj roześmialiśmy się.

To był moment w jakimś sensie przełomowy. Opuściło mnie uczucie nieznośnej słabości, któremu uległem po nagłym wyrwaniu ze snu; poczułem się nieco pewniej, choć nadal pełen lęku przed tym nieznanym i niewiadomym, które mnie czekało. Byłem napięty i czujny; zdawałem sobie sprawę, że muszę kontrolować każde wypowiedziane słowo.

Lejtnant zaczął grzebać w jakichś papierach. Od czasu do czasu rzucał na mnie badawcze spojrzenia. Pomyślałem sobie – pamiętam to do dziś – że o wiele łatwiej zapewne być odważnym na polu walki, mając broń, możliwość bicia się, towarzyszy broni obok siebie, niż tu, za tyloma drzwiami, gdzie twego krzyku nie usłyszy nikt, nikt ci nie pomoże, gdzie nie jesteś partnerem w walce, lecz bezbronnym obiektem, z którym można zrobić wszystko.

– Opowiedzcie mi swój życiorys – usłyszałem nagle. – Od samego początku, od urodzenia. Szczegółowo. Im więcej szczegółów, tym lepiej. Ciekawią mnie zwłaszcza okoliczności waszego przybycia do Związku Radzieckiego, no i okres po 22 czerwca 1941. Proszę mówić wolno, bo ja będę protokołował; jest to oficjalne przesłuchanie.

Zacząłem więc od samego początku. Mówiłem wolno, namyślając się i ważąc każde słowo. Zgodnie z życzeniem przesłuchującego starałem się umieścić w mym opowiadaniu jak najwięcej szczegółów, oczywiście istotnych. Mówiłem tylko prawdę, co – jak się potem okazało – bardzo mi pomogło przy następnych przesłuchaniach, ale nie całą. Przemilczałem, że mój dziadek ze strony ojca był jednym z najbogatszych ludzi ówczesnej Warszawy, ale zaczynanie autobiografii od dziadka byłoby chyba przesadą; nie powiedziałem nic o moim członkostwie w Rewolucyjnym Związku Niezamożnej Młodzieży Szkolnej i – opowiadając o przedostaniu się przez granicę do ZSRR – nie wspomniałem, że zostałem aresztowany jako „szpion-pijanica” i odesłany do Niemców. Mówiąc, że w czasie kryzysu źle nam się powodziło, co było zresztą prawdą, i że matka musiała wówczas pracować jako kasjerka, nie dodałem, że w sklepie, który mieliśmy do spółki z panem Waśniewskim.

Lejtnant spisywał wszystko z pedantyczną dokładnością, kilka razy prosił, abym powtórzył dopiero co podaną informację. Od czasu do czasu przerywał mi, zadając pytania uściślające. Gdy się pomylił lub gdy ja się myliłem, lub miałem coś do dodania, darł całą stronicę i zaczynał ją od początku. W protokole nie mogło być bowiem żadnych przekreśleń bądź wstawek.

Wreszcie skończyłem. Lejtnant poprosił mnie o przeczytanie całości i podpisanie każdej stronicy oddzielnie. Czytałem uważnie. Nie miałem żadnych zastrzeżeń co do wierności protokołu z moim zeznaniem. Napisany był na liniowanym papierze, tak że wstawienie czegokolwiek po podpisaniu stronicy było niemożliwe. Również staranny, niemal kaligraficzny charakter pisma lejtnanta wykluczał raczej możliwości fałszerstwa. Zawsze zdumiewały mnie w tym kraju niezwykle wprost celebrowane pozory praworządności przy całkowitym braku poszanowania prawa.

Przesłuchanie było skończone. Klucznik wyprowadził mnie z budynku. Wróciłem na swoje nary i długo jeszcze nie mogłem zasnąć, przeżywając i przeżuwając raz jeszcze to wszystko, co stało się tej nocy.

 

W pewien wieczór na przełomie lutego i marca siedzieliśmy z Lolkiem na narach w nieco lepszym niż zwykle nastroju. Dni stały się dłuższe i chociaż wciąż trzymały silne mrozy, jakoś raźniej robiło się na duszy na samą myśl, że idzie ku wiośnie. Obaj byliśmy już po pierwszym przesłuchaniu i mieliśmy nadzieję, że na tym się skończy. Wszystkie tanga, jakie znaliśmy, prześpiewaliśmy już po kilka razy i wzięliśmy się za walce angielskie: Ramona, Miłość ci wszystko wybaczy, Opium, Bo miłość jest wieczną zagadką, I zawsze będzie czegoś ci brak, Czy ty znasz wielki ból samotności. Gdzie jest tamto życie? Ale i to trzeba jakoś przeżyć, byle razem, bo każdemu oddzielnie byłoby jeszcze ciężej. Niedługo jednak sądzone nam było pozostawać razem. Jakieś dwa czy trzy dni po „wieczorze walców angielskich” Lolek znalazł się w kolejnej grupie przeznaczonej do otprawki. Żegnaliśmy się z bólem serca. Ten stosunkowo krótki okres naszej znajomości zbliżył nas do siebie nadspodziewanie. Pocałowaliśmy się z dubeltówki, a Lolek powiedział z prawdziwą troską:

– Jak ty sobie dasz tu sam radę, ty delikatny inteligenciku?

Nigdy więcej już się nie spotkaliśmy.

*

I znów Klucznik zaprowadził mnie nocą na przesłuchanie. Ten sam pokój, ten sam lejtnant.

– Opowiedzcie mi wasz życiorys.

– Przecież już raz opowiadałem – odparłem, myśląc, że w nawale pracy zapomniał.

– Wiem. Ale to nic. Będziecie tyle razy opowiadali, ile będzie trzeba.

Tym razem niczego nie notował. Po prostu patrzył cały czas w zaprotokołowany już życiorys, porównując z nim to, co mówiłem. Tylko od czasu do czasu zadawał pytania. Egzamin zdałem celująco. Powtórzyło się to jeszcze ze dwa razy w krótkich odstępach czasu.

 

Tego przedwiośnia miewałem często „kulinarne” sny. Prześladowały mnie w nich zwłaszcza wielkie bochenki chleba. O chlebie marzyłem też na jawie. Nigdy o białym, zawsze o razowcu z czarną, wypieczoną skórką, chrupiącą w zębach, świeżą, pachnącą. Leżąc na narach, układałem sobie nieraz menu. Wymyślałem śniadania, drugie śniadania, obiady, podwieczorki i kolacje. Wszystko to wielodaniowe, ale proste i pożywne, żadnych frykasów.

Wyglądałem wówczas jak śmierć na urlopie. Same kości i skóra. Ponieważ nary nie były niczym zaścielone, a ja nie umiałem spać ani na wznak, ani na brzuchu, odleżałem sobie na biodrach ogromne siniaki.

Otworzono kiosk. Jedyną rzeczą, którą w nim można było kupić, była czerwona mielona papryka. Kupiłem i przyprawiałem nią zupę.

Niemal codziennie odprawiano teraz z obozu po kilka, czasem nawet po kilkanaście osób. Zjawiali się nowi. Opowiadali swoje przygody wojenne. Można się było dowiedzieć z nich różnych ciekawych rzeczy. Chyba w owym czasie po raz pierwszy usłyszałem o „katiuszach” – słynnych moździerzach odrzutowych. Opowiadano o nich niesłychane wprost historie. Otaczał je nimb tajemniczości i nikt nie wiedział, na czym właściwie polega ich działanie. Jeden z przybyłych opowiadał, że kiedy był w niewoli niemieckiej, do obozu, w którym przebywał, przyjechał generał. Podobno świetnie mówił po rosyjsku. Zebrał jeńców i wypytywał, czy któryś z nich służył przy obsłudze katiusz, które nazywał „rosyjskimi maszynkami do mielenia mięsa”.

Jeden z okrużeńców, Siemion, na oko dwudziestolatek, opowiadał wręcz cuda o niemieckiej technice wojennej. Źle wyrażał się o partyzantach – jego zdaniem nic nie robili, udawali że walczą, tymczasem ostatnią krowę czy świnię odbierali kołchoźnikom; w czarnych barwach widział przyszłość. Miał licznych słuchaczy. Po kilku dniach nie wrócił z nocnego przesłuchania. Było jasne, że jego słowa dotarły w jakiś sposób    t a m .    Po pewnym czasie przyszedł po jego rzeczy Cerber. Zapytaliśmy go, kiedy wróci Siemion:

– Chuj wróci – padła odpowiedź.

 

Któregoś dnia nie dostaliśmy rano chleba. Wściekli chodziliśmy po kazarmie, klnąc na czym świat stoi. Co się mogło stać? Okazało się, że ze względu na dość duży „ruch ludności” w obozie, nie przygotowano jeszcze list, na podstawie których wydawano pieczywo.

Stałem przy oknie z muzykiem z Leningradu. Jednym uchem słuchałem, co mówi o którymś ze swoich ulubionych kompozytorów. Nagle coś mnie opętało:

– Przestań gadać o muzyce, o kompozytorach. Mam to wszystko gdzieś. Ja chcę żreć i nic więcej! Czego nam chleba nie dają? Przecież ten obóz niczym się nie różni od faszystowskich obozów koncentracyjnych!

– Tak sądzisz?

– Tak sądzę.

Po historii z Siemionem powinienem był być ostrożniejszy. Ale mnie wtedy poniosło i musiałem się wyładować. Refleksja przyszła później, a zacząłem się bać na dobre następnej nocy, gdy wrócił z przesłuchania mój nowy sąsiad na narach, który zajął miejsce Lolka. Obudziłem się, a on mi wyszeptał, że przesłuchujący komandir namawiał go do donoszenia, o czym mówią obozowicze: – Powiedział mi, swołocz, że jako komsomolec powinienem świadomie pomagać władzom w demaskowaniu ukrytych wrogów. Odmówiłem stanowczo.

Był tak zdenerwowany, że długo nie mógł zasnąć, a ja z nim, nie na żarty przerażony moim wczorajszym wybuchem. A co, jeśli tamten …? Zrozumiałem wtedy, że oprócz oficjalnych przesłuchań istnieje jeszcze jedna metoda „sprawdzenia” – podsłuchiwanie nas przez zwerbowanych tu donosicieli i informowanie enkawudzistów.

A chleb przyniesiono wreszcie o szarej godzinie. Zdążyliśmy go jakoś podzielić na części, ale gdy doszło do ceremonii „komu”, było już zupełnie ciemno. Co robić? Jak rozdać chleb? Próbowano odczytywać nazwiska przy oknie, ale tam też już nic nie było widać. Było to pierwsze piętro, ogniska na naszym poziomie nie było. Sytuacja wydawała się bez wyjścia.

– A może ktoś zna listę na pamięć – spytał jeden z kolegów.

– A gdzie tam! Prawie sto nazwisk na pamięć?

– Ja pamiętam całą listę po kolei – powiedziałem. – Jeśli chcecie, mogę wywoływać.

No i wywoływałem od Ałpatowa aż po Jakowlewa. Wzbudziłem tym niemal entuzjazm i stałem się najpopularniejszym chyba człowiekiem w naszej sotni. W innych oddziałach osoby z taką pamięcią nie było, dochodziło tam przy dzieleniu do prawdziwych awantur, a nawet bijatyk. Chleb przynoszono odtąd stale pod wieczór i ja co wieczór wywoływałem nazwiska więźniów. Któregoś jednak dnia ktoś zauważył, że przecież ten, który kładzie rękę na porcji i woła „komu”, też mógł już zapamiętać kolejność nazwisk, co może prowadzić do machinacji. Czy nie mógłbym wobec tego wywoływać w odwrotnym porządku? Owszem, mogłem. Przez kilka dni wywoływałem zaczynając od Jakowlewa, a kończąc na Ałpatowie. Potem poproszono mnie, żebym wywoływał jednego z początku i jednego z końca. Proszę bardzo. Potem pierwszego z końca, następnego z początku. Wariantów było kilka – spełniałem wszystkie zachcianki. No cóż, pamięć miało się wtedy dobrą.

 

Którejś nocy znowu obudził mnie Cerber. Przeraziłem się, bo od razu przypomniałem sobie rozmowę z muzykiem. Tym razem zaprowadził mnie do innego pokoju. Był znacznie większy i miał drugie drzwi, prowadzące do połączonego z nim gabinetu. W pokoju było ich dwóch: kapitan i starszy lejtnant. Obaj rośli, obaj średnich lat, poza tym zupełnie niepodobni do siebie.

– Zdrawstwuj, Boria – zwrócił się do mnie jak do starego znajomego kapitan.

W odróżnieniu od mego poprzedniego oficera śledczego nie podał mi ręki, ale zaproponował, bym usiadł.

– No jak? – zaczął przyjaźnie. – Podobno ci się u nas nie podoba?

O cholera, czyżby muzyk sypnął? A może wie to od lejtnanta?

– Trudno, żeby się tu komuś podobało. Ale cóż robić, przecież to nie sanatorium.

– Prawilno, mołodiec Boris!

– A wiesz, Iwan – zwrócił się do starszego lejtnanta – że Borys jest z Polski? Ale to przyjaciel Związku Radzieckiego. Prawda, Borys, że jesteś przyjacielem naszego kraju?

– Oczywiście.

Potem zaczęła się rozmowa wokół mego życiorysu. Znał go dobrze, widoczne było, że przed moim przyjściem czytał go raz któryś. Inaczej skąd by mógł tyle z niego pamiętać? Przecież chyba nie mnie jednego miał na głowie. Rozmowę prowadził zupełnie inaczej niż jego poprzednik, lejtnant. Była to taka niby salonowa konwersacja dwóch starych znajomych. Mówił do mnie od początku per ty, po imieniu, ale widać było, że bacznie przysłuchuje się każdemu memu słowu. Starałem się wpaść w jego ton, ale miałem stale napiętą uwagę, by ani przez chwilę nie stracić kontroli nad tym, co mówiłem. Iwan zajmował się pozornie swoimi sprawami, łatwo jednak można było zauważyć, że przysłuchuje się pilnie.

Już podczas tej pierwszej rozmowy z kapitanem, a tym bardziej podczas następnych, zauważyłem, że interesuję go nie tylko z pobudek czysto zawodowych, ale że jestem dla niego kimś niezwykłym, kimś    s t a m t ą d ,    z burżuazyjnego Zachodu, o którym on wiedział tylko tyle, ile wyczytał w zglajchszaltowanej prasie czy zakłamanej literaturze, bądź zobaczył w sowieckich filmach. Ciekawiło go wszystko, ale nie mógł pozwolić sobie na swobodną indagację. Tym bardziej ja nie mogłem sobie na to pozwolić i zupełnie świadomie wpadałem w odpowiedziach w ton sowieckiej propagandy, podkreślając różne ujemne strony życia w krajach kapitalistycznych, jak bezrobocie, cykliczne kryzysy itd.

– Słuchaj Borys. W twoim życiorysie przeczytałem, że w czasie kryzysu źle wam się powodziło i że twoja matka pracowała jako kasjerka.

– Tak, to prawda.

– W jaki sposób mogła dostać pracę, jeśli był kryzys i było bezrobocie?

– O pracę było trudno, ale szczególnie w fabrykach. Posadę biuralisty czy kasjerki można było czasem dostać.

– A gdzie matka była kasjerką?

– W sklepie niejakiego Waśniewskiego.

Na tyle głupi, żeby powiedzieć, że w firmie „Gleichgewicht i Waśniewski” nie byłem. Nic by nie pomógł fakt, że wkrótce splajtowaliśmy.

– No dobrze. Było wam trudno. Ale co to znaczy? Czy nie mieliście w ogóle na obiad, czy nie mieliście na przykład tylko na obiad z mięsem?

– No nie, aż tak źle, żeby nie stać nas było na obiad, czy nawet na obiad z mięsem, nie było. Zresztą żywność w Polsce była tania. Mieliśmy jednak trudności z opłaceniem czesnego w gimnazjum, zalegaliśmy za komorne.

– A czy gimnazjum było drogie?

– Tak, uczyłem się w prywatnym gimnazjum, bardzo znanym.

– Wnioskuję stąd, że wam się aż tak bardzo źle nie powodziło. A powiedz mi, na czym polegał kryzys? Czy brakowało żywności, odzieży, obuwia?

– Wszystkiego tego było za dużo, tylko pieniędzy za mało, żeby kupić. To był typowy dla ustroju kapitalistycznego kryzys…

Chciałem powiedzieć nadprodukcji, ale nie wiedziałem, jak to jest po rosyjsku. Powiedziałem więc po polsku.

– Krizis nadprodukcji? Czto eto takoje?

– No krizis … prierieprodukcji.

– Aaa, krizis pierieproizwodstwa! – ucieszył się kapitan. – To ty wiesz, co to jest? Znasz taki termin? To ty jesteś wykształconym marksistą. Powiedz no, nie byłeś komunistą, nie byłeś członkiem jakiejś organizacji komunistycznej?

– Nie, nie byłem.

Oczywiście o RZNMS-ie nie miałem mu zamiaru mówić. Wiedziałem już, jakie to mogło mieć konsekwencje. Do tego jeszcze dołączyłby się fakt zatajenia tego przy przesłuchaniu.

– A dlaczego nie byłeś? Przecież jeśli wiesz, co to jest nadprodukcja i jeśli – jak można z tego wnioskować – jesteś marksistą, to dlaczego nie byłeś komunistą?

– Byłem na to za młody.

– Przecież ludzie młodsi od ciebie przystępują do ruchu rewolucyjnego.

– Być może moja świadomość rewolucyjna nie osiągnęła jeszcze odpowiedniego poziomu.

– A może rodzice ci nie pozwalali?

– Oczywiście, rodzice byliby przeciwni temu.

– Byli wrogami komunizmu?

– Nie. Nie byli ani wrogami, ani przyjaciółmi. Byli apolityczni. Ale u nas partia komunistyczna była nielegalna, zabroniona. Baliby się więc o mnie. Ja sam też chyba bałbym się prowadzić działalność rewolucyjną.

– A może jednak działałeś w jakiejś organizacji lewicowej?

– Nie, przecież gdybym działał, nie omieszkałbym się tym pochwalić.

Z dalszej rozmowy z kapitanem zrozumiałem, że trudno mu pojąć to co mówię. W jego świadomości na przykład ludzie w Polsce, ba, nawet na całym świecie, dzielili się na komunistów i antykomunistów. Tertium non datur.

Po bardzo długiej tym razem rozmowie zostałem zwolniony do koszar. Muzyk okazał się porządnym człowiekiem.

I znowu Cerber przyprowadził mnie do kapitana. Tym razem asystował mu inny komandir. Iwan siedział w drugim pokoju, drzwi między oboma były otwarte. Kapitan coś tam uściślił i wyjaśnił w moim życiorysie, a potem zaczął ze mną rozmawiać ot tak, niby prywatnie. Ten drugi nie wtrącał się do rozmowy i wydawało się, że go to nic nie obchodzi.

– Co myślisz o niemieckiej technice? – spytał mnie kapitan.

Znając losy Siemiona powinienem był odpowiedzieć na przykład, że jest marna lub że gorsza od radzieckiej, czy coś w tym rodzaju. Zamiast tego powiedziałem jednak:

– Niemcy mają świetną technikę.

– Ach tak? – zdziwił się kapitan.

Zauważyłem, jak od razu wyraz jego twarzy zmienił się na jakiś czujny, napięty. Zrozumiałem, że strzeliłem głupstwo i że trzeba się będzie teraz wykręcać. Jego towarzysz podniósł głowę znad biurka i zapytał:

– A skąd wiecie, jaką technikę mają Niemcy?

Nim zdążyłem odpowiedzieć, już padło następne pytanie, tym razem ze strony kapitana:

– Jakie masz podstawy, aby sądzić, że Niemcy mają dobrą technikę?

– Przeżyłem wojnę polsko-niemiecką, przez miesiąc pozostawałem w okupowanej Warszawie. Oglądałem armię hitlerowską własnymi oczyma. Ale gdybym nawet jej nie widział, to mógłbym się tego domyślić. Czyżby bowiem armia słaba technicznie mogła odnieść bądź co bądź dość znaczne sukcesy w pierwszej fazie wojny przeciwko tak wspaniałej, bohaterskiej i świetnie wyposażonej technicznie armii, jaką jest Armia Czerwona?

– No tak, poniekąd masz rację – powiedział kapitan.

– Oprócz tego – ciągnąłem – znane mi są możliwości produkcyjne niemieckiego przemysłu zbrojeniowego.

I tu zacząłem sypać liczbami: ile Niemcy produkują rocznie samolotów, czołgów, dział, karabinów maszynowych itd. Wiedziałem to wszystko z artykułu w „Bolszewiku”, który w biełgorodskim partgabinecie dała mi do czytania blond-wenus. Moi słuchacze wybałuszyli dosłownie ślepia.

– Skąd ty to wszystko możesz wiedzieć? – zapytał kapitan.

Nie zdążyłem jeszcze otworzyć ust, gdy ten drugi warknął groźnie:

– Jak weszliście w posiadanie poufnych danych niemieckiej armii?

Dla niego widać nawet tajemnica wojskowa wroga była święta.

– Przeczytałem to w artykule generał-majora takiego to a takiego.

– Co? U nas to było publikowane? – z niedowierzaniem spytał kapitan.

– Tak. W lipcowym numerze czasopisma „Bolszewik”.

– No popatrz – zdziwionym tonem powiedział kapitan.

W głowie mu się to nie mieściło. Czuło się, że gdyby mógł, to owego generał-majora zamknąłby za pozytywną opinię o technice wroga.

– A co myślisz o przyszłych losach wojny? – zagadnął mnie kapitan.

– No cóż. Myślę, że Niemcy wojnę już przegrały, ale że mają jeszcze tyle siły, żeby na wiosnę rozpocząć nową…

Tu się zaciąłem, bo zapomniałem, jak jest po rosyjsku ofensywa. Powiedziałem więc „nowuju ofensiwu”. W tym momencie zaczęło się coś niesamowitego. Moi „gospodarze” wzięli mnie natychmiast w krzyżowy ogień pytań.

– Co to jest ofensywa?

– Ofensywa…

– Skąd znasz słowo ofensywa?

– Czy służyłeś w ofensywie?

– Towarzysze! Jak mogłem służyć w ofensywie, przecież ofensywa to jest…

– Nie będziesz nas uczył, co to jest ofensywa. Sami wiemy, co to była w Polsce ofensywa.

I tu mi zaświtało w głowie.

– Ależ nie ofensywa, tylko defensywa, polska policja polityczna.

– Defensywa to była policja polityczna, a ofensywa to był drugi oddział waszego sztabu generalnego, wywiad wojskowy. Czy służyłeś w ofensywie?

– Nie. Pierwszy raz usłyszałem tu, że wywiad nazywał się ofensywą.

– A co oznaczało w takim razie to słowo w twojej wypowiedzi?

Skupiłem się z całych sił. Chciałem im powiedzieć, że po polsku i chyba nie tylko po polsku, lecz w wielu języka ofensywa znaczy to, co po rosyjsku … I tu sobie przypomniałem to słowo. Ale sformułowałem nieściśle:

– Ofensywa w języku międzynarodowym znaczy nastuplenije.

– Aha, rozumiem teraz, co miałeś na myśli – ucieszył się kapitan, a jego antypatyczny partner wyłączył się natychmiast z rozmowy.

– Iwan – krzyknął kapitan do swego kolegi, który pracował w drugim pokoju. – Iwan?

– Co?

– Wiesz, co to jest ofensiwa?

– Nie.

– Durak ty. Ofensiwa znaczy w języku międzynarodowym nastuplenije.

 

W kuchni obozowej i piekarni zabrakło soli. Przez pięć dni nie solona zupa była ohydna, chleb bez smaku. Zrozumieliśmy, co to jest absolutny brak soli i męczyliśmy się bardzo. Szóstego dnia przywieziono do obozu całą jej ciężarówkę. Podczas wyładowywania kilku więźniów, widocznie bojąc się, że ta historia może się powtórzyć, rzuciło się dosłownie na sól, próbując napełnić nią kieszenie. Kierowca ciężarówki i robotnik z obsługi obozu – nie wiem: więzień czy wolny – stanęli w obronie przywiezionego skarbu. Koniec bójki był żałosny; jeden z więźniów uderzony silnie ostrzem łopaty upadł zalewając się krwią. Omal nie zlinczowano obsługi ciężarówki; musiała interweniować ochrana obozowa.

 

To była moja ostatnia rozmowa z kapitanem. Znowu egzamin z życiorysu. Odpowiadałem niemal mechanicznie, wszystko już umiałem na pamięć. Przy drugim biurku siedział Iwan. W pewnym momencie przyprowadzono do niego na przesłuchanie więźnia. Był to wysoki mężczyzna, jak my wszyscy nędznie ubrany, brodaty. Wyglądał na starego człowieka, miał jednak – jak się niebawem dowiedziałem – niewiele ponad czterdzieści lat. Od chwili, gdy zaczął mówić, moja uwaga skupiła się niemal całkowicie na tym, co mówił i co działo się przy biurku Iwana. Było to przesłuchanie, którego nie sposób pominąć w tych wspomnieniach. Przekażę je w formie dialogu między Iwanem i więźniem, dialogu, którego zasadniczy przebieg pamiętam świetnie. Mogą być mniej autentyczne drugorzędne szczegóły, choć wciąż wydaje mi się, że słuchałem tego niedawno – wczoraj? Przed tygodniem?

Po zapisaniu nazwiska, imienia i otczestwa oraz daty i miejsca urodzenia obozowicza starszy lejtnant przeszedł do właściwego przesłuchania.

Iwan: Teraz opowiesz mi dokładnie o tym, jak wpadłeś w okrążenie. Ale dokładnie. Kiedy, gdzie, w jakich okolicznościach. Wszystko. Nie pomiń niczego. Zacznij od tego, w jakim wtedy służyłeś pułku i w jakiej dywizji.

Więzień: A więc znaczy się, my służyliśmy wtedy…

I: Jacy „my” służyliśmy, mów za siebie.

W: A więc znaczy służyliśmy…

I: Kto, kto służył?

W: Ja służyłem.

I: To mów „ja służyłem”, a nie „my służyliśmy”.

Słuchając tego przypomniałem sobie przeczytane u Sklarików w Biełgorodzie opowiadanie Czechowa Złoumyszlennik, którego kanwą są zeznania ciemnego mużyka, przyłapanego na odkręcaniu z torów kolejowych śrub, potrzebnych mu jako ciężarki do sieci rybackiej.

W: Znaczy się służyłem wtedy w 67 pułku piechoty n-tej dywizji.

I: Jakiej tam n-tej dywizji?

W: No, n-tej dywizji.

I: Durak. To w prasie i radiu tak się pisze i mówi, żeby zachować tajemnicę wojskową. Ale każda dywizja ma numer i ty powinieneś znać numer swojej.

W: Nie znam, towarzyszu naczelniku, jej Bohu nie znam. Wiem tylko, że n-ta. Człowiek ja prosty, ciemny…

I: Dobrze, sam się dowiem, do jakiej dywizji należał 67 pułk. Mów dalej. Opowiadaj, jak wpadłeś w okrążenie.

W: W okrążenie wpadłem koło wsi Pietrowka. To było… no tak, to było w piątek…

I: A datę pamiętasz? Dzień, miesiąc.

W: To było w piątek, w październiku. Szesnastego października to było. Ciemniało już, szósta wieczorem była.

Iwan zaczął wpisywać zeznanie do protokołu, szepcząc z cicha:

– W okrążenie wpadłem koło wsi Pietrowka w piątek dnia szesnastego miesiąca października roku…

W (łapiąc się za głowę): Towarzyszu naczelniku! Co też ja gadam! Nie Pietrowka wieś się nazywała. Pawłowka to była, Pawłowka!

Starszy lejtnant wziął drugi formularz, przepisał to, co już zaprotokołował, zmieniając Pietrowkę na Pawłowkę, zmiął w ręku i wrzucił do kosza poprzedni arkusz, dopisał, że stało się to o godzinie szóstej wieczorem, gdy wtem…

W: Cóż to ja gadam, durak! Nie piątek to był, ale sobota. W sobotę ja w okrążenie wpadłem.

Iwan gniewnie spojrzał na więźnia:

– Na pewno sobota? Nie mylisz się? Szesnastego?

W: Głowę dam sobie odrąbać, że to była sobota, ale – znaczy się – już nie szesnastego, bo szesnastego był piątek, tylko siedemnastego.

Iwan zgniótł stronicę, wrzucił ją do kosza i zaczął od początku. Gdy te dane zostały już wpisane do protokołu, więzień przypomniał sobie nagle, że stało się to nie siedemnastego, ale osiemnastego. Wściekły i zupełnie zbity z pantałyku Iwan wziął kalendarz i ustalił, że osiemnastego października rzeczywiście była sobota. Kolejna wersja protokołu powędrowała do kosza.

Gdy nowe zeznanie zostało spisane, przesłuchiwany z bólem głosie zawołał:

– Wybaczcie, towarzyszu naczelniku! To nie była szósta, gdzie tam szósta! Dopiero zmierzchało, a czy w końcu października o szóstej zmierzcha? Czwarta była, czwarta, nie więcej.

Tego było Iwanowi za wiele. Czerwony z wściekłości wstał ze swego miejsca i z całej siły zaprawił pięścią w pierś nieszczęsnego okrużeńca, tak że ten omal razem z krzesłem nie poleciał na podłogę.

– Nie wolno bić, Iwan – powiedział poważnie kapitan – bić nie wolno.

Tak, w naszym obozie podczas przesłuchań nie wolno było bić. Przecież ogromna większość miała wrócić do czynnej armii. To nie była Łubianka czy inne Butyrki.

Co działo się dalej przy biurku Iwana, nie wiem. W tym momencie moje przesłuchanie skończyło się. Pierwszy raz żałowałem, że nie trwało dłużej.

*

Moje życie obozowe ustabilizowało się, stało się wręcz monotonne. Dwa razy dziennie nędzne żarcie, raz na tydzień łaźnia, raz na tydzień kino. Nocne przesłuchania skończyły się. Nadal dokuczał głód i wszy. Wrzody pojawiały się i znikały, zaczęły mi z lekka krwawić dziąsła. Znowu nastąpiło kilka rozstań z ludźmi, do których się przyzwyczaiłem. Zabrali z obozu muzyka, potem starszego lejtnanta milicji. „Starej gwardii” ubywało. Zaprzyjaźniłem się w tym czasie z Czeredniczenką. Z tych, którzy przybyli już po nas, wyróżniał się w obozie Wania Alochin. Wyjątkowo przystojny chłopak, kipiący wprost nieprawdopodobną siłą witalną. Wszędzie go było pełno. Nazywano go w obozie ordienonosiec, czyli „odznaczony”, posiadający ordery. Wania orderów nie miał, ale cały był obwieszony różnymi znaczkami. Po prostu lubił się wyróżniać i zgrywać ważniaka. W wojsku był starszym sierżantem, ale wobec nas zachowywał się jak co najmniej wysokiej rangi oficer. Ale miał też swoje plusy, a największym było przyniesione do obozu domino. Grywaliśmy często systemem przyjętym w Rosji – można by powiedzieć brydżowym – dwóch przeciwko dwom.

Alochin bardzo lubił śpiewać. Jego ulubionymi piosenkami były Kogda ja na pocztie służył jamszczikom i Wniz po Wołgie riekie. Śpiewaliśmy je także chórem pod kierownictwem Wani. Gdy już byłem na wolności, usłyszałem kiedyś pieśń tę nagraną na płycie przez znakomitą Lidię Rusłanową, najlepszą w owym czasie wykonawczynię rosyjskich pieśni ludowych, obdarzoną pięknym, niskim, bardzo melodyjnym głosem. Po wojnie Rusłanowa zniknęła ze scen, nie produkowano jej płyt – wsadzono ją do obozu. Mówiono, że zaproponowano jej w obozie występy w zespole więźniów. Odmówiła i powiedziała ponoć, że słowik w klatce nie śpiewa. Wyszła z łagru w okresie chruszczowowskiej odwilży, ale na scenę już nie powróciła. O ile dobrze pamiętam, wkrótce zmarła. W obozie siedział także inny ulubieniec publiczności, pieśniarz Wadim Kozin. Płytę Lidii Rusłanow mieliśmy w naszej baterii w 636 pułku. Ilekroć jej słuchałem, wspominałem łagier i Alochina.

 

Któregoś dnia łagier zelektryzowała wiadomość: będą dawali tytoń. I rzeczywiście, oznajmiono oficjalnie, że każdy „były wojskowy” otrzyma wośmuszkę machorki.

Choć byłem niepalący, bardzo się ucieszyłem. Pojawiła się możliwość wymiany machorki na chleb. Czekałem na oferty. Jakoś nikt z mojej sotni nie zaproponował mi tej transakcji, toteż przyjąłem propozycję kogoś obcego. Umówiliśmy się, że wymiany dokonamy na terenie neutralnym, tj. na korytarzu. Miałem za paczkę machorki dostać dzienną porcję chleba.

Zaraz po otrzymaniu wośmuszki poszedłem na spotkanie z moim kontrahentem. Na korytarzu nie było żywej duszy. Wkrótce pojawił się facet, z którym się dogadałem; niósł chleb. Przyszedł z kolegą. Tego rodzaju wymiany były dokonywane ze szczególnego rodzaju ostrożnością, a to ze względu na wilcze obyczaje panujące w łagrze. Każdy z nas trzymał swój towar w prawej ręce, kładąc lewą na towarze, który miał otrzymać. Na dany znak następowała wymiana. W chwili, gdy ten trzeci dał sygnał, mój vis-à-vis wziął szybko machorkę i jednocześnie szarpnął w swoją stronę chleb, tak, że zostałem z niczym. Jednocześnie obaj zaczęli krzyczeć na cały głos: – Spekulant! Handluje tytoniem!

Wiedziałem, co za to grozi. Przeląkłem się bardzo i powiedziałem:

– Zamknijcie gęby. Czego krzyczycie?

– Bo jesteś spekulantem, handlujesz tytoniem i posadzą cię za to do karceru.

– Posadzą nas razem, bo ty spekulujesz chlebem.

– Figę mnie posadzą! Ja mam świadka, że proponowałeś wymianę tytoniu na chleb, a ty masz świadka, że chciałem wymienić chleb na tytoń? Gówno masz, nie świadka.

Teraz dopiero zrozumiałem sens pojawienia się tego drania razem z kolegą. Tak, moja sytuacja była beznadziejna. Ze zwieszoną głową wróciłem do swojej kazarmy. Moja wściekłość i rozpacz nie miały granic. Zostałem bez machorki, rozwiały się sny o dodatkowym kawałku chleba. Ale nade wszystko bolało poczucie krzywdy i myśl o tym, jak podli są niektórzy ludzie. Przecież to koledzy, tacy sami jak ja łagiernicy. Może któryś z nich już jutro nie wróci z przesłuchania. Tak, ale to dopiero jutro, a oni przecież żyją w myśl obozowej zasady urków: ty umrzyj dziś, a ja jutro.

Przykre wydarzenia – jak i nieszczęścia – chodzą zwykle parami, a nawet seriami. Wkrótce po niepowodzeniu z machorką wydarzyło mi się ich jeszcze kilka.

Marzec zbliżał się ku końcowi. Noce były jeszcze bardzo mroźne, w dzień temperatury bywały też niskie, ale słońce operowało coraz silniej i około południa na śniegu zaczęły pojawiać się w miejscach nasłonecznionych kałuże. Lało się z dachów. Tak jak przedtem uprzywilejowani byli posiadacze walonek, tak obecnie stali się nimi właściciele butów. Ci w walonkach i w łapciach mieli teraz stale mokre nogi, a wiosenne roztopy nie wróżyły im nic dobrego. Robili sobie podeszwy z dykty na drewnianych kołkach, tak zwane kotki, ale to nie na wiele się zdało. Otrzymałem – jak i inni mający buty – wiele propozycji zamiany ich na walonki, za co dodatkowo miałem dostawać przez jakiś czas pół dziennej porcji chleba lub jednorazowo dość pokaźną sumę pieniędzy. W ten chleb po przygodzie z machorką już nie wierzyłem, a pieniądze nie były mi potrzebne. Którejś nocy ukradziono mi jeden but. Było jasne, że złodziejowi nie udało się ukraść drugiego. Jeden nie był mu na nic potrzebny i będzie niewątpliwie polował teraz na drugi. Jeśli mi go ukradnie, zostanę bosy i sytuacja moja nie będzie godna pozazdroszczenia. Nie zdejmowałem więc tego drugiego buta z nogi, rozpowiadając na prawo i lewo, że zgłosiłem kradzież naczalstwu i że wkrótce będzie rewizja. Dzień jakoś przemęczyłem się w jednym bucie, a nocą – zgodnie z mymi przewidywaniami – podrzucono mi drugi.

Pewnej nocy zerwał się bardzo silny wiatr, który rankiem przeszedł w prawdziwy huragan. Wicher dął z jakąś nieprawdopodobną siłą, wyjąc i świszcząc przy tym, gnąc drzewa i łamiąc ich gałęzie, powodując zadymkę. Na jednym budynku zerwał dach, niosąc setki metrów arkusze blachy i bijąc nimi potężnie o ziemię, drzewa i słupy telegraficzne. Można było sobie wyobrazić, co oznaczałoby takie uderzenie dla człowieka. W tych warunkach tylko nieliczni zaryzykowali wyprawę na czworakach do stołówki. Długo się wahałem, a wiatr stawał się coraz silniejszy. Wreszcie głód zwyciężył strach i wyszedłem z koszar. Byłem nieostrożny i szedłem zamiast pełznąć. Póki osłaniała mnie ściana budynku, wszystko było jako tako, ale gdy wychyliłem się za węgieł, uderzył we mnie potężny podmuch huraganu. Poły mego kawaleryjskiego szynelu rozdęły się i … pofrunąłem! Tak, pofrunąłem. Co prawda niewysoko nad ziemią, zaledwie jakieś kilka centymetrów, ale za to z kolosalną szybkością. Trwało to bardzo krótko. Nie mogłem „złapać gruntu”, czułem, że prędkość rośnie, zobaczyłem w zadymce coś ciemnego przed sobą i w tym momencie otrzymałem potężny cios w prawą skroń i wątrobę. Runąłem ogłuszony pod słupem telegraficznym, w który wyrżnąłem. Koledzy, którzy obserwowali z sieni mój „lot”, zaraz przyszli mi z pomocą. Kilku z nich wypełzło z koszar, tworząc coś na podobieństwo węża (następny trzymał poprzedniego za nogi) i wciągnięto mnie do budynku.

Kilka dni po tym wydarzeniu nastąpiło inne, też związane z moim szynelem. Gdy wchodziłem na nary, stawiając nogę na kołku pomagającym się wspiąć, nastąpiłem na połę szynela, straciłem równowagę i runąłem na podłogę. Długo potem jeszcze bolał mnie krzyż. Ktoś ze świadków mego powtórnego „lotu” zauważył: Glejwit (tak wielu wymawiało moje nazwisko) nie doczeka frontu i zginie w obozie.

Po huraganie pogoda szybko zaczęła się zmieniać. W pierwszych dniach kwietnia nastąpiło wyraźne ocieplenie i chociaż dokuczał jeszcze chłodny wiatr, w powietrzu zapachniało wiosną.

Któregoś dnia obudzono nas bardzo wcześnie, nakarmiono zupką, wydano chleb na dwa dni i ogłoszono zbiórkę, każąc zabrać rzeczy. Na dziedzińcu otoczyła nas ochrana. Otworzono wrota obozu i pod silną eskortą wyprowadzono na zewnątrz.

Staliśmy jakiś czas na drodze otoczeni przez wochrowców. Potem zabrzmiała komenda szagom marsz i pomaszerowaliśmy. Dokąd? Tego nikt z nas nie wiedział.