XV

 

kwiecień 1942 – koniec maja 1942

 

Po dość długim i forsownym marszu, ponaglani stale przez konwojentów, dotarliśmy do miejscowości Rada. Zaprowadzono nas do pięknego, starego lasu (z przerażeniem przypomniałem sobie opowiadanie Lolka o lasach smoleńskich). Część jego dość dużej powierzchni była ogrodzona podwójnymi zasiekami z drutu kolczastego. Na ogrodzonym terenie znajdowały się ziemianki; było ich dużo. Wszystko wskazywało na to, że był to letni obóz wojskowy. Zakwaterowano nas w ziemiankach. Było tam potwornie zimno, ale gdy napaliliśmy w „burżujkach” zrobionych z żelaznych beczek, temperatura szybko zaczęła się podnosić. Nic jednak nie mogło usunąć nieznośniej wilgoci, panującej w tych pomieszczeniach. Dokoła łagru rozstawiono warty. Potoczyło się zwykłe obozowe życie, tyle że w innym miejscu.

Wkrótce zaczęły funkcjonować obozowe urzędy, oczywiście także w ziemiankach. W jednej z nich urządzono karcer, w innej – obozowe więzienie. Opasano je ze wszystkich stron drutami kolczastymi. Znów zaczęły się nocne przesłuchania. W odróżnieniu od tambowskiego Martwego domu tu nie było na terenie obozu ani piekarni, ani łaźni. Chleb przywożono wraz z innymi produktami z zewnątrz, zaś do bani – położonej też w lesie, ale dość daleko od obozu – chodziliśmy pod konwojem.

Kilka dni po przybyciu na nowe miejsce użyto nas jako siły roboczej przy opasywaniu obozu trzecią linią drutów kolczastych.

 

Wreszcie przyszła wiosna. Kapryśna, chłodna jeszcze, ale jednak wiosna. W dzień, gdy nie było chmur, słońce przygrzewało już całkiem nieźle, topniały resztki śniegu, w lesie pojawiły się ptaki, które odleciały na zimę. Zarządzono porządkowanie obozu.

W przyrodzie zapanowała wiosna, a na froncie od dłuższego czasu cisza. Cisza przed burzą. Obie strony przeszły do obrony, przygotowując się do letniej kampanii. Rok 1941, który przyniósł na początku wojny tyle sukcesów taktycznych Niemcom, skończył się ich strategiczną porażką. Można powiedzieć językiem boksu, że Niemcy, które przez całą pierwszą rundę bezlitośnie biły przeciwnika, wyczerpawszy swe siły nadziały się w końcu na potężną kontrę, która omal nie zakończyła się ich nokautem. Teraz trwała przerwa przed drugą rundą. Mimo iż należało oczekiwać nowej ofensywy niemieckiej, w zwycięstwo Niemiec uwierzyć było już trudno. Blitzkrieg nie udał się, jego miejsce zajęła wojna „na wyczerpanie”, a tej hitlerowcy wygrać nie mogli. Kampania zimowa 1941/42 na froncie wschodnim, przystąpienie do wojny Stanów Zjednoczonych, porażki poniesione w Afryce, utrata mitu niezwyciężoności przez armię niemiecką, wszystko to zapowiadało jej przyszłą, choć – być może – odległą kleskę. Ta straszna dla hitlerowców zima wykazała dobitnie, że ich armia, tak dobrze przygotowana do wojny błyskawicznej, nie umie prowadzić wojny długotrwałej i jest całkowicie nieprzystosowana do walki zimą (ubranie, wyszkolenie itd.). Nic też dziwnego, że nawet w armii tak zdyscyplinowanej i karnej zachwiało się morale żołnierzy i podupadła dyscyplina. Hitler przywrócił ją metodami okrutnymi. Zapożyczał je Stalin podczas dramatycznej dla Sowietów kampanii letniej 1942. Może warto tu jeszcze przypomnieć, choć są to rzeczy dobrze znane, że po porażkach poniesionych zimą 1941 roku Hitler usunął naczelnego dowódcę wojsk lądowych feldmarszałka von Brauchitscha, szefa sztabu generalnego feldmarszałka Haldera i sam objął dowództwo nad siłami zbrojnymi. Czasowo pozbawieni dowództwa zostali feldmarszałkowie von Bock, von Leeb, Ritter i von Rundstedt oraz generałowie Guderian i von Kleist. Pisała wówczas o tym – i nie bez kozery – prasa radziecka.

 

Wróćmy jednak do obozu w Radzie. Zaczęły dziać się tu złe rzeczy. Coraz więcej kolegów nie wracało z nocnych przesłuchań. Zatrzymywano ich w obozowym więzieniu. Było ich tam już tylu, że aż trudno było wyobrazić sobie, jak mogą się pomieścić w małej ziemiance. Raz dziennie, rano, wyprowadzano ich za większą potrzebą. W tym czasie nam nie wolno było opuszczać ziemianek. To straszne więzienie kazano nam dodatkowo odrutować. Musieliśmy je spowić prawdziwą pajęczyną z drutu kolczastego. Ziemianka wyglądała teraz jak jeż. Którejś nocy nie wrócił z przesłuchania Czeredniczenko, z którym się przyjaźniłem. Rano okazało się, że nie wróciło jeszcze kilku. Powiało grozą.

W to nasze smutne życie wdarła się nagle komiczna, a naprawdę to tragikomiczna historia. Część więźniów zaprowadzono do łaźni. Jakoś bardzo długo stamtąd nie wracali. Wreszcie patrzymy, a tu do obozu zbliża się dziwny pochód. Po bokach, jak zwykle, konwój, ale któż to kroczy środkiem? Na przedzie atletyczna postać nagiego niemal człowieka, przepasanego przez ramię i biodro skórą zwierzęcą, wyglądającą na niedźwiedzią. Facet przypominał zupełnie naszego prapradziada z epoki kamienia łupanego, no, w najlepszym razie pasterza greckiego z wizerunku w podręczniku do historii starożytnej. Ależ to przecież nasz obozowy kolega, oficer rezerwy, w cywilu nauczyciel literatury rosyjskiej, pszczelarz hobbista, potrafiący godzinami opowiadać o życiu pszczół tak pięknie, z taką miłością i znajomością rzeczy, że sam Maeterlinck mógłby mu pozazdrościć. Za nim suną inne postacie, też prawie lub zupełnie nagie, zasłaniające to i owo rękami. Cóż się stało? Otóż odzież nieszczęśników spaliła się w woszobojce. Nie, nikt nie zostawił zapałek w kieszeni, bo nikt ich nie miał. Po prostu źle zawieszony waciak któregoś z nich spadł na rurę ogrzewczą, zatlił się, no a dalej wszystko już jasne.

 

Do głodu dołączyło się silne zmęczenie wiosenne, spotęgowane jeszcze awitaminozą. Siadywałem na słońcu, wciąż niemal drzemiąc. To samo działo się z moimi towarzyszami niedoli. Któregoś dnia z jednym z nich znaleźliśmy na peryferiach obozu śmietnik, a w nim pewną ilość zeszłorocznych ziemniaków. Właściwie trudno było nazwać ziemniakami ten dziwacznej konsystencji produkt gnicia, fermentowania, mrożenia i Bóg wie jakich jeszcze procesów. Były to galaretowate kulki krochmalu, ohydnie śmierdzące, w których nie od razu rozpoznaliśmy kartofle. W starym, poniewierającym się w obozie hełmie umyliśmy owe ziemniaki. Powtarzaliśmy ten zabieg wielokrotnie. Przykry zapach nie znikł, ale znacznie osłabł. Przetworzyliśmy następnie kulki w masę podobną do tej, z jakiej się robi placki ziemniaczane i usmażyliśmy, czy właściwie upiekliśmy z niej na „burżujce” kilkanaście racuchów. Zjedliśmy je następnie z apetytem, ku zazdrości, maskowanej wyrazami obrzydzenia, pozostałej części mieszkańców ziemianki.

 

Pierwszego maja dostaliśmy obiad – w Radzie zamiast kolacji dawano nam obiad, ale różnica polegała tylko na porze wydawania posiłku – z dwóch dań. Na drugie była niewielka porcja mazistej kaszy gryczanej. Jakże ona nam smakowała! Jak wylizywaliśmy po niej naczynia! A parę dni potem wydarzyło się coś, co wstrząsnęło wszystkimi.

Wkrótce po śniadaniu zauważyliśmy, że do obozu zbliża się karawana samochodów osobowych. Pełzła jakoś pokracznie przez las, wymijając drzewa i podskakując na nierównościach gruntu. Wreszcie wozy zatrzymały się przed bramą. Dyżurny pognał do ziemianki naczalstwa, skąd wybiegł komendant łagru w otoczeniu całej świty. Samochody wjechały na teren obozu i zaczęli wysiadać z nich liczni oficerowie, na ogół wysokiej rangi. Wszyscy mieli na wyłogach kołnierzy dystynkcje noszone przez prawników wojskowych. Wraz z komendanturą obozu i tymi, którzy nas przesłuchiwali, udali się do ziemianki będącej więzieniem obozowym.

Co to mogło znaczyć? Co to będzie? Takie pytania cisnęły się na usta wszystkich.

– Nie wiecie? – powiedział ktoś. – Przecież to prawnicy wojskowi. Zapewne prokuratorzy, sędziowie. W ziemiance urządzą rozprawę sądową, wydadzą wyroki i koniec.

– Rozprawę nad tyloma oskarżonymi? – zdziwił się ktoś inny.

– No i co? Na każdego pięć minut i kropka. Bawić się będą?

W obozie zapanował nastrój strachu i grozy. Staliśmy tłumnie w pobliżu nieszczęsnego „jeża”, czekając w milczeniu. Wolno pełzły minuty, dziesiątki minut, godziny. Wreszcie drzwi od ziemianki otworzyły się. Zaczęli wychodzić funkcjonariusze komendantury, enkawudyści, juryści. Wezwano konwój. Ku naszemu zdziwieniu część konwojentów niosła łomy. Ci bez łomów weszli do ziemianki i wkrótce wyprowadzili stamtąd naszych kolegów. Ci wyglądali przerażająco. Dłuższe przebywanie w zamkniętym pomieszczeniu, gdzie byli pozbawieni świeżego powietrza i słońca, zrobiło swoje. Twarze mieli ziemiste, oczy przekrwione. Strach było na nich patrzeć. Stanęli w zbitej gromadce, a my, pełni lęku, czekaliśmy na dalszy bieg wypadków. Ku naszemu najwyższemu zdziwieniu wręczono im łomy. Zdrętwiałem. Pierwszą moją myślą było, że każą im ryć samym sobie mogiły. Ale… o Boże, co to jest? Na dany przez dowódcę konwoju znak nieszczęśnicy rzucili się z jakąś niesłychaną pasją na potworną pajęczynę z drutów, rwąc ją łomami na strzępy. Z taką wściekłością burzono chyba Bastylię. Czy to bunt? Ale gdzież tam! Konwój nie reaguje, oficerowie patrzą spokojnie, a juryści nawet z aprobującym uśmiechem.

Wkrótce było po wszystkim. Karawana samochodów odjechała, naczalstwo poszło do siebie, konwój został zdjęty, a my rzuciliśmy się w objęcia naszych oswobodzonych kolegów. Uściski, pocałunki, łzy.

– Chłopcy, co się stało, że was wypuścili? Co to ma wszystko znaczyć? Co to właściwie było?

I chłopcy opowiedzieli.

Ciągłe nocne przesłuchania, ich charakter, rodzaj stawianych pytań, sposób formułowania zarzutów – wszystko wskazywało, że chcą z nich zrobić zdrajców ojczyzny, niemieckich szpiegów, panikarzy i defetystów. Role były już rozdane, trzeba było jeszcze wymusić przyznanie się do winy lub w jakiś sposób ją udowodnić. Zrozumieli, co ich czeka i postanowili się bronić. Podczas tajnych narad (widocznie nie było wśród nich donosicieli, bo i po co tacy wśród skazańców?) doszli do wniosku, że uratować ich może jedynie prokuratura wojskowa. Napisali list, już nie pamiętam czy do prokuratury w Tambowie, czy do generalnej prokuratury wojskowej w Moskwie, w którym przedstawili swoją sytuację, zaprzeczyli kategorycznie bezpodstawnym oskarżeniom i prosili o pomoc. Ale jak ten list wysłać? Nawet my, „wolni”, byliśmy całkowicie izolowani od społeczeństwa (nie mówiąc już o tym, że za wysyłanie listów z obozu groziły drakońskie kary), a cóż dopiero oni? Zauważyli jednak, że właśnie mniej więcej w tym czasie, gdy z rana wyprowadza się ich do ubikacji, do obozu przyjeżdża samochód przywożący żywność. Jeden z więźniów schował list do buta, by go przekazać kierowcy. Jakiś czas nie udawało się. To samochód przyjeżdżał za wcześnie, to za późno, to wyrastały jakieś inne przeszkody. Ale zdarzyło się wreszcie tak, że kolumna więźniów przechodziła tuż koło ciężarówki. Teraz lub nigdy! Ten, który miał list, przyklęknął, niby coś poprawiając w bucie. Kolumna mijała go. Nastąpił najdramatyczniejszy moment. Więzień został co prawda z tyłu, ale za nim był jeszcze jeden wochrowiec. Wtem ktoś w ostatnim szeregu trzasnął w gębę sąsiada. Wochrowiec podbiegł, by zapobiec bijatyce i tej jednej chwili wystarczyło. Klęczący więzień rzucił napisany ołówkiem list – mały trójkącik – do kabiny. Teraz wszystko zależało od tego, czy szofer okaże się porządnym człowiekiem i wrzuci list do skrzynki. Wrzucił. Teoretycznie była jeszcze jedna bariera – cenzura wojenna. Ale czy mogła ona czytać wszystkie listy, a jeszcze adresowane do prokuratury wojskowej? List doszedł do adresata. Co było dalej, już wiemy.

Był to najszczęśliwszy dzień, jaki przeżyliśmy w obozie. A ja pomyślałem jeszcze sobie, że chyba nie wszystko układa się gładko między wojskiem a organami bezpieczeństwa.

*

Na przełomie kwietnia i maja zaktywizowały się działania na froncie. W gazetach pisano o tym niejasno, ale widać było, że coś się dzieje. Z obozu co dzień odprawiano niewielkie grupy ludzi. Wyraźnie zwiększył się popyt na mięso armatnie.

Któregoś dnia w połowie maja wezwano mnie na przesłuchanie, ku memu zdziwieniu w dzień. Czyżby wpływ wizyty prokuratury? Rozmawiał ze mną cywil, też dziwne.

– Spiszemy wasz życiorys – powiedział.

Znowu się zdziwiłem. Tylko raz spisano go, potem już tylko opowiadałem.

– Już raz zaprotokołowano go – powiedziałem, domyślając się, że to i tak nic nie pomoże.

– To nic – usłyszałem w odpowiedzi.

Myślę, że chcieli porównać pierwszą wersję mego życiorysu z tą drugą, napisaną po dłuższej przerwie w przesłuchaniach. A może ta pierwsza gdzieś zaginęła przy przeprowadce do Rady? Też możliwe, ale raczej mało prawdopodobne.

 

Było to gdzieś pod koniec maja. Spacerowałem właśnie po obozowym lesie z przychodzącym powoli do siebie Czeredniczenką, gdy wtem usłyszałem powtarzany często okrzyk. Nastawiłem uszu. To chyba ktoś wołał mnie po nazwisku.

– Co takiego? – zapytałem.

– Ile cię można szukać, do diabła. Leć szybko i bierz rzeczy. Odprawiają cię z obozu.

Nie posiadałem się z radości. Pobiegłem do ziemianki po plecak i za chwilę stawiłem się na zbiórce. Ochrzaniono mnie, że zatrzymuję otprawkę. Ledwie zdążyłem się pożegnać z Czeredniczenką i innymi bliższymi kolegami, gdy ruszyliśmy. Za chwilę byliśmy już za bramą obozu.

Szedłem w kilkunastoosobowej grupie. Prowadził nas wojskowy z komendantury obozowej. Tylko on jeden wiedział, dokąd idziemy. Nie było konwoju. Nie było dokoła nas drutów kolczastych. Wolność! Co za uczucie. Niby ten sam las, a jednak nie ten sam. Inaczej śpiewają ptaki, inaczej wyglądają drzewa.

Wyszliśmy na szeroką drogę polną, idącą w kierunku Tambowa. Na polach było zielono, w sadach kwitły drzewa owocowe. Świat był znowu piękny. W naszej grupie szedł major. Zawodowy wojskowy, niemłody już człowiek, szpakowaty, poważny i bardzo małomówny. Miał piękny, nieduży plecak, pokryty z zewnątrz futrem czy jego imitacją. Ktoś zaproponował mu, że będzie niósł ten plecak, ale major odmówił. Próbowałem nawiązać z nim rozmowę, co szło opornie. Dowiedziałem się tylko, że był w okrążeniu.

– Wam to dobrze – powiedział w pewnym momencie. – Wracacie do wojska. Ja, jak i inni oficerowie, którzy byli w niewoli lub okrążeniu, muszę jeszcze stanąć w Moskwie przed specjalną komisją wojskową, która zbada moją sprawę i zadecyduje o moim dalszym losie.

Przyprowadzono nas do bardzo ładnego drewnianego domku na przedmieściu Tambowa. Stał na osobności, a jego architektura oraz otaczający piękny ogród pozwalały się domyślić, że był kiedyś dworkiem. Stanęliśmy przed uroczą werandą, a nasz przewodnik wszedł do środka, aby przekazać nas wraz z odpowiednią dokumentacją… tak, ale komu? Gdzie my właściwie byliśmy?

Z budynku wyszło kilku żołnierzy, a wśród nich paru naszych kolegów obozowych, których wypuszczono przed nami.

– Cześć chłopcy – przywitali nas.

– Cześć. Słuchajcie, dokąd nas przyprowadzono?

– Nie bójcie się. Na pieriesylnyj punkt.

– Tutaj?

– Tak. Przeniesiono go tu z miasta.

Wyszedł nasz cicerone.

– Gleichgewicht, naczelnik punktu was wzywa.

Masz tobie. Dlaczego tylko mnie jednego? Chyba nowe przykrości.

Wszedłem do środka pełen najgorszych myśli. Zapukałem grzecznie do drzwi.

– Wejść – ryknął ktoś.

Otworzyłem drzwi i … o Boże! Kto siedział za biurkiem? Czyżby mnie oczy myliły? Ależ tak, to starszy lejtnant milicji, z którym byłem w obozie w Tambowie! Wybiegł zza biurka, rzucił mi się na szyję. Co za radość.

– No nareszcie, nareszcie jesteś. Często o tobie myślałem. Nie ma cię i nie ma, już przypuszczałem, że coś z tobą nie tego, rozumiesz? Aż tu proszę bardzo…

– Zaraz, wiesz, ja nic nie rozumiem. A gdzie naczelnik punktu?

– Właśnie stoi przed tobą. Dostałem wasze teczki i zaraz kazałem cię wezwać. Tak się cieszę, bracie! Nie masz pojęcia.

A jak ja się cieszyłem z tego spotkania!

 

Pierwsza noc na wolności. I nary wydają się miększe i śpisz spokojnie, nie bojąc się, że przyjdzie Cerber i zaprowadzi na przesłuchanie. Wszystko jest jakieś inne, pogodne, dobre, światłe. Ach, ta wolność! To chleb naszej duszy, to skarb największy człowieka.

Nazajutrz zjedliśmy śniadanie – lepsze niż obozowe – a potem byczyliśmy się na słoneczku aż do obiadu. Po południu przyjechała ciężarówka z kilkoma komandirami. Wyszedł ze swego gabinetu naczelnik punktu i ogłosił zbiórkę dla tych, którzy nie przekroczyli pewnego wieku. Znalazłem się wśród nich. Oznajmiono, że przyjechali przedstawiciele pułku automobilowego, rekrutujący do niego żołnierzy. Ustawiono nas w szeregu. Ci, którzy przyjechali, podchodzili do nas i zadawali pytania: Wzrok dobry? Nogi zdrowe? Wykształcenie? Na pierwsze dwa pytania wszyscy odpowiadali pozytywnie. Wykształcenie poniżej pięciu klas dyskwalifikowało. Podeszli do mnie.

– Wzrok dobry?

– Dobry.

– Nogi zdrowe?

– Zdrowe.

– Wykształcenie?

– Dwa…

– Nie nadaje się. Przejść na lewo.

– Dwa lata uniwersytetu.

– To co innego. Przejść na prawo.

Wybrano nas kilkunastu. Wzięliśmy rzeczy i poszliśmy w kierunku ciężarówki. Podszedł do mnie starszy lejtnant milicji, naczelnik pieriesylnego, aby się pożegnać.

– No co Borys, będziesz po wojnie nauczycielem czy szoferem?

– Jeszcze nie wiem, towarzyszu starszy lejtnancie. Najpierw trzeba tę wojnę przeżyć.

– Trzymaj się. Może się kiedyś spotkamy?

Pożegnaliśmy się serdecznie. Tym razem już po raz ostatni.

 

Rozejrzałem się po ciężarówce. Ponad połowę stanowili wczorajsi „pensjonariusze” obozu w Radzie. Pamiętam już tylko jednego z nich, Saszę Riemniowa. W obozie znaliśmy się tylko z widzenia, w Tambowie był w innej sotni, w Radzie – w innej ziemiance. Z Rady wyszliśmy razem i od tej chwili byliśmy już razem do samego końca wojny.

Minęliśmy Tambow i wjechaliśmy na drogę, która wydała mi się dziwnie znajoma. Po krótkim czasie ujrzałem bloki z czerwonej cegły i samochód nasz zatrzymał się przed tak pamiętną dla mnie bramą. Mrowie przeszło mi po skórze – przecież to jest spec-łagier NKWD w Tambowie! Dokąd nas przywieźli? Ale bez paniki. To już nie to, co było. Nie ma wyszek – wież wartowniczych, do normalnych rozmiarów sprowadzono girlandę drutów kolczastych nad murem, zwykły wygląd przybrała brama. To już nie obóz, to znowu wojennyj gorodok – miasteczko wojskowe, w którym będę odbywał służbę.

Samochód wjechał na dziedziniec i zaraz ogarnęła mnie fala przykrych wspomnień. To blok, w którym zakwaterowano naszą sotnię, tam, ten ponury, w którym nas przesłuchiwano nocą, i więzienie obozowe. To było tak niedawno, jakieś dwa miesiące temu. A przedwczoraj byłem jeszcze w Radzie. Dwa miesiące temu, przedwczoraj… Niedawno, a jednak jakby już bardzo dawno. A co teraz mnie czeka? Może najgorsze mam już za sobą?

Wrocław, kwiecień 1983 – marzec 1984